Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 36 из 45

Rzecz jasna, obydwoje z Martusią złapali się i umówili za moim pośrednictwem, aczkolwiek pierwotnie Bartek wyobrażał sobie, że dogada się z nią sam, bezpośrednio. Nie doceniał jej nadwrażliwości po Dominiku i, szczerze mówiąc, ja sama nie byłam pewna, czy coś tam się w niej nie zasupła i nie odbije czkawką. Na szczęście jednak Martusia była jednostką zdrową psychicznie. I nie głupią.

Z Bartkiem, co prawda, przez telefon rozmawiała tonem, który pożar prerii zdołałby ugasić, ale natychmiast potem zadzwoniła do mnie z płomie

Życzyłam sobie wprost szaleńczo i ustaliłam godzinę, bardzo rozumnie biorąc poprawkę na ich cechy charakterów. Bartek, wbrew pozorom, musiał być potwornie zestresowany, bo spóźnił się tylko pół godziny, omal nie niwecząc moich planów, Martusia jednak, zgodnie z moimi przewidywaniami, przyleciała dobrze przed czasem i prawie wszystko zdążyłam z nią omówić. O ile oczywiście te pogmatwane wybuchy emocji można było nazwać rozmową.

Najbardziej zdenerwowały ją trzy elegancko wydrukowane kartki, które na samym wstępie podetknęłam jej pod nos. Wypisałam na nich, bardzo porządnie i w punktach, wszystkie znane nam od początku i poznawane stopniowo fakty, dotyczące wydarzeń prawdziwych, obok nich zaś, kursywą, wynikające z nich pomysły scenariuszowe. Wyglądało to bez mała jak pokazowy scenopis i Martusią wstrząsnęło. Trudno było w pierwszej chwili ocenić, pozytywnie czy negatywnie.

– Co ty mi tu dajesz, czy ty już nie masz ludzkich uczuć?! To jest to od Witka…? Oszalałaś, w tym stanie ja mam wyciągać trafne wnioski…! Słuchaj, on się na mnie obraził, ale to przecież ja się na niego obraziłam…! No dobrze, już dobrze, możliwe, że to ja zaczęłam, ale czy to już zaraz trzeba walić z grubej rury…?! Milczałam, pełna nadziei, bo widać było, że jednym okiem i malutkim kawałkiem umysłu oddaje się lekturze i coś tam zaczyna jej błyskać.

– Jak ona się nazywała…?!!! – wrzasnęła nagle rozdzierająco.

Prawie się przestraszyłam.

– Kto, na litość boską…? – Ta gruba rura! A, już wiem, katiusza! Ryczała podobno strasznie w czasie wojny…? Ryczała? – Ryczała ze zgrzytem.

– No więc czy on też musi od razu ze zgrzytem…?! Czy żaden mężczyzna nie może spokojnie znieść… No niech będzie, że ja jestem nietypowa, a ty to co…? A dzieci masz? Masz! A może ja bym też chciała mieć…?! Jesteś pewna, że podpalał ten Paszczak… nie, Paścik…? Mieszanina dzieci z Paścikiem nie przeszkadzała mi w najmniejszym stopniu.

– W tym rzecz. Na marginesie, Paszczak to z Muminków… Poczytaj spokojnie i trochę pomyśl. Skonsultujemy to z Bartkiem, jak tu przyjdzie. On był w Szczecinie.

– Więc jednak…? Mówił coś takiego, ale musiałam udawać, że z nim nie rozmawiam… Jak to…? Tu przyjdzie…?! – A gdzie ma iść? Do Pałacu Kultury? I co tam będzie robił? – Tam też jest kasyno… – bąknęła Martusia niepewnie i opamiętała się. – To ja wychodzę. Nie, przeciwnie, nie wyjdę, nawet gdybyś podpaliła mieszkanie! Dlaczego mi nie dasz piwa…?!!! W domu nie miałam, w telewizji nie było…

– Są ostatnie dwie puszki, więcej Bartek przyniesie…

– Tym bardziej nie wyjdę.

– Ale dostaniesz pod warunkiem, że będziesz jadła parówki w sosie chrzanowym, bo mi trochę za dużo wyszło i sama nijak nie dam im rady…

Z tej, między i

Zadzwonił do drzwi prawie punktualnie, to znaczy wedle mojej oceny za wcześnie, spóźniony zaledwie o pół godziny. Liczyłam go na więcej. Rzecz oczywista, cały czas pamiętałam doskonale, że z mężczyzną głodnym w życiu się człowiek nie dogada, najedzony natomiast łagodnieje i łatwo idzie na rozmaite ustępstwa. Utorowałam Martusi drogę. Zamierzałam zostawić ich samych i udać się do kuchni pod pozorem podgrzania tych cholernych parówek, które wcale tego nie wymagały, bo wielki gar doskonale trzymał ciepło, ale rychło okazało się, że nie chcą. Martusia przedarła się jakoś przez swoje zasieki uczuciowe, możliwe, że Bartek w nich utkwił, w każdym razie obydwoje odczuli nagle gwałtowną potrzebę mediatora i kazali mi natychmiast wracać do pokoju. Nie omieszkałam wrócić z pożywieniem.

Nie wiem, czy Bartek był głodny, ale jeść zaczął odruchowo i prawa natury chyba wkroczyły.

– Zły byłem na nią taki, że o mało mnie szlag nie trafił, ale już mi trochę przeszło – powiedział do mnie. – O mało nie pojechałem prosto do Krakowa wcale się z tobą nie widząc i bez pożegnania – to oczywiście do Martusi. – Ale skoro już robię z siebie idiotę, niech z tego będzie jakiś pożytek – to do nas obu.

Gorąco pochwaliłam pogląd. Martusia nie wytrzymała.

– Bo jak mnie przez chwilę nie ma… – zaczęła z namiętnym protestem.





– Zamknij się! – uciszyłam ją gniewnie. – Jakaś elementarna sprawiedliwość musi istnieć! Nic gorszego niż niepewność! A ty – zwróciłam się z kolei do Bartka, bo jakoś wszyscy mówiliśmy do siebie równocześnie – czego się po niej spodziewasz? Widziały gały, co brały, wiesz, że ona hazardzistka…

– Narkomanka hazardowa – podsunęła Martusia gorliwie, ale raczej takim delikatnym głosikiem.

– … i charakter ma w połowie okropny! No wiesz czy nie?! – Teraz już chyba wiem…

– A ty sam się puknij i popatrz na siebie! Ile razy nawalasz, bo siedzisz w robocie, bo ci akurat coś przyszło do głowy, miasto się może palić, ona w nerwach konać, a ty nawet nie zawiadomisz! W ogóle nie pamiętasz, że reszta ludzkości istnieje! Poczucia czasu nie masz za grosz! Co było z rysunkami dla mnie? Po jakichś lasach cię łapałam! – Czy to ma znaczyć, że ja jestem winien? – oburzył się Bartek.

Obrony poniekąd wymagała tu Martusia, więc nie mogłam sobie pozwalać na pełną sprawiedliwość.

Należało przynajmniej pootwierać im jakieś furtki i odbudować naruszone mosty.

– Winien może niekoniecznie, ale zrozumieć powinieneś. A jeśli nie zrozumieć, to chociaż przyjąć do wiadomości. Namiętność jest silniejsza od człowieka! Na siebie popatrz, mówię! – Ale to w pracy…

– A co za różnica? Twoja praca to jest twoja namiętność, fioł i największe szczęście w życiu i wszyscy o tym doskonale wiemy. Każdy ma prawo do własnej osobowości! Wolałbyś taką krowę, co tylko na tobie wisi i reszty świata dla niej nie ma, i choćbyś pękł, na chwilę z myśli jej nie zejdziesz? Bartek jakby się lekko otrząsnął i sos chrzanowy kapnął mu z widelca na spodnie, czego nawet nie zauważył. W oczach na moment mignęło mu przerażenie.

– Niech Bóg broni – zapewnił żarliwie. – Ale jak ja rypię przez pół kraju… Niechby ona chociaż komórki nie wyłączała! – Kocham cię! – powiedziała nagle Martusia do mnie z jakąś radosną wdzięcznością i przerzuciła się na Bartka. – Nie będę – obiecała ze skruchą. – Jeśli nie będziesz pyskował…

– A co ja mam pyskować, niech tylko wiem, co się z tobą dzieje…

Uznałam za słuszne wyłączyć się z konwersacji i poszłam do kuchni, gdzie bardzo długo podejmowałam decyzję w kwestii zaparzenia herbaty. Zaparzyć ją, zaparzyłam, ale do pokoju przyniosłam dostarczone przez Bartka piwo, które już się zdążyło ochłodzić. Parówki, osobliwa rzecz, ciągle były gorące, co przestało mnie dziwić, kiedy stwierdziłam, że cały czas stały na malutkim gazie. Zgasiłam go, bo zaczynały przywierać od dna.

Mogliśmy wreszcie wrócić do tego Szczecina w atmosferze pełnego porozumienia.

– On był tam po prostu zameldowany, ten Lipczak – powiedział Bartek. – Tyle bywał, co kot napłakał. Tak się składa, że ja tam mam kuzyna w komendzie miasta i jesteśmy w dobrej komitywie, wszystko się zgadza, Lipczak prowadził handel informacjami.

Warszawa porozumiała się z nimi, jego zdaniem Lipczak po prostu za głęboko nos wetknął, za dużo zobaczył, no i cześć. Ucho od tego dzbana się urwało. Połowa jego klientów urżnęła się ze szczęścia, a połowa płacze. Ptaszyńskiego też znali, chociaż trochę pośrednio, i mam tego absolutnie nikomu nie mówić, ale wam powiem. Prezes spółki… no, już chociaż spółkę sobie darujmy… ma sitwę z takim jednym z Warszawy… Od razu wam powiem, że żadne nazwisko nawet po pijanemu przez gardło mu nie przeszło. Nie wiem, kto to jest, ale fakt, że tylko Ptaszyński mógł z niego dług ściągnąć, i przemocą, i szantażem, więc poszło zlecenie. Uciszyć gościa, dokumenty odebrać i będzie z głowy.

Urwał na chwilę, wypił trochę piwa, westchnął i kontynuował:

– Prywatne znajomości też tam mam. Okazuje się, że Lipczak był i nagle wyjechał, jak do pożaru. Tak mi powiedział jeden z tych zadowolonych, otóż podobno dostał wiadomość, że w Warszawie coś się rozstrzygnie, nie on dostał, tylko Lipczak… Ktoś ze świecznika zadziała, żeby primo: nie płacić, a secundo: pozbyć się rozmaitych dowodów. Lipczak, dziwna rzecz, nie był pewien, kto to jest, więc czym prędzej przyjechał, pokój w Marriotcie trzymał w rezerwie, różne rzeczy tam załatwiali, podobno miał się tam spotkać z Ptaszyńskim. Tyle się dowiedziałem, a mnie samego gówno to obchodzi, więc postarałem się wyłącznie dla was, bo ja wiem doskonale, że Joa

– Aż za dużo – zaopiniowała z lekką zgrozą Martusia.

– Ściągnęłabym Witka – zaproponowałam, pełna emocji, bo doskonale się wszystko zgadzało. – Gdzie ja mam komórkę? A, tam…

Komórka leżała pod komputerem. Zerwałam się z fotela pod lampą i rzuciłam w drugi koniec pokoju. Dokładnie w tym samym momencie niepojętym sposobem spod szafy bibliotecznej wyturlał się długopis, którym Martusia dopiero co ciskała w zdenerwowaniu, i trafiłam na niego stopą. Pojechałam jakoś dziwnie, nie zabiłam się, ponieważ chwycił mnie Bartek, który akurat podniósł się grzecznie, żeby mi tę komórkę podać, ale razem wziąwszy, zrobiliśmy coś takiego, że noga mi się zwinęła w kostce. Nie, nie złamałam jej, przyhamowana przez Bartka, z impetem usiadłam na stole, tym cholernym niskim jamniku, na popielniczce, szczęśliwie dostatecznie płaskiej, żeby mi nie zagroziła dodatkowymi obrażeniami. Mogłam mieć najwyżej siniaka na tyłku. Kostka jednak postanowiła się obrazić za niewłaściwe potraktowanie.