Страница 14 из 45
Nie mogłam sobie przypomnieć.
Martusia wróciła po dość długim czasie razem z Pawełkiem, któremu skończyły się kasety, a więcej nie miał. Miał za to rozmaite informacje.
– Pożar wziął się stąd, że w środku coś wybuchło – oznajmił. – Na piętrze. To stwierdzili od pierwszego kopa. Rozpirzyły się trzy pokoje, jeden całkiem, a dwa częściowo, sfajczyły się drobiazgi palne, a umeblowanie w proszku…
– Antyki! – wyrwało mi się ze współczuciem.
– Skąd pani wie? – Znikąd nie wiem, tak wymyśliłam. Suche drewno dobrze się pali.
– Chyba się zgadza, ze szczątków wynika, że faktycznie, umeblowany był antykami.
Przemieszanymi z nowoczesnością, głównie szkło i aluminium, a może stal chromowana. Nie ma go w ogóle.
– Kogo? – Właściciela. Żona tam lata i rwie włosy z głowy. Ale sejfocalał, ognioodporny, wyleciał ze ściany w jednym kawałku, okopcony, a i tak nie daje się otworzyć. Ona w nerwach cała, bo szmal w papierach w nim leżał i prawdziwe diamenty, biżuteria znaczy, diamenty palą się pierwszorzędnie, papier jeszcze lepiej i ona teraz nie wie, ocalało czy nie. Szyfr nie działa, coś tam się pewnie rozłączyło, awaryjne otwieranie kluczami mieli, ale ona nie ma kluczy. Mąż na mieście, nie wiadomo gdzie, szuka go przez komórkę.
– Skąd pan to wie? – Od strażaków. Podsłuchałem, między sobą mówili, a mnie słabo przeganiali, bo nawet im się podobało, że kręcę. Do reportażu jak znalazł! – Sejf nakręciłeś? – spytała żywo Martusia. – Ten okopcony? – Kajtek nakręcił, bo mnie się kaseta skończyła na zwalonym balkonie. Chociaż sejf poleciał wcześniej… Strumień wody puścili i poszło, naruszony był. Ten balkon.
– Co tam jeszcze ludzie mówili? – spytałam niecierpliwie.
– Różnie – odpowiedziała mi Martusia z wielkim ożywieniem. – Wątków mamy tysiąc. Dzieci się bawiły petardami. Ktoś bombę podłożył, bo to łobuz i świnia. Sam podłożył, żeby pozbyć się żony…
– A gdzie ta żona była, jak wybuchło? – W kuchni na parterze. Rozmawiała przez komórkę z przyjaciółką, rąbnęło, rzuciło ją pod lodówkę, zaczęła krzyczeć, że pożar, przyjaciółka przytomnie rozłączyła się z nią i natychmiast zadzwoniła do straży pożarnej. I
– Gdyby chciał się pozbyć żony, powinien podłożyć w kuchni…
– Dla pewności podłożyłabym w kilku miejscach.
– Może nie miał tylu bomb – uczynił przypuszczenie Pawełek. – Mimo pracy w telewizji, nie mam rozeznania, skąd się bierze bomby i za ile. Chyba że sam produkuje, hobby takie.
– A w ogóle w żonę wątpię – podjęła Martusia. – Całkiem atrakcyjna blondynka, taka z drugiego rzutu. Już odnowiona. Czekaj, to nie wszystko. Włamywacz chciał się dostać do sejfu, okraść go i przesadził z wybuchem. Facet miał tajne papiery, ktoś chciał je spalić, żeby ślad nie został. Miał wroga osobistego, strasznie się kłócili, słychać było przez okno. Instalacja gazowa nawaliła, ale to był pogląd odosobniony, bo skąd gaz na piętrze, gaz, według opinii społecznej, wali od dołu. Mafia go namierzyła przez zemstę za mnóstwo różnych rzeczy, bardzo szeroki wachlarz suponowali. Coś jeszcze…? Nie, chyba więcej nie usłyszałam.
– I tak nieźle – pochwaliłam. – Wybór mamy, że hej, coś się dopasuje.
– A, jeszcze! Jakiś tu bywał, teraz też przyszedł, patrzył, wcale nie pomagał i uciekł.
To jest opinia jednej baby, bardzo upartej. Miała przenikliwy głos, więc się wyróżniała.
Uciekł w tę stronę, ku tobie.
Zgodziłam się i na tę wersję. Proszę bardzo, facet z garbatym nosem. Zaczął mi nawet bardzo dobrze pasować do zaplanowanego tekstu. Gdzie ja go, do diabła, przedtem widziałam…? Wątpliwości, czy szukać podobnego aktora, czy też nie zawracać sobie głowy aparycją, na razie dałam spokój.
– A kto to w ogóle jest, ten jakiś, co tam mieszka? – spytałam Pawełka.
– Jakiś ekonomista – odparł bez namysłu.
– Doradca wszędzie. No, w każdym razie w paru instytucjach. Tak zeznała żona.
– Ekonomista nam się nada? – zatroskała się Martusia.
Zapewniłam ją, że lepiej niż cokolwiek i
– I ten człowiek zaskarży nas później do sądu za zniesławienie – powiedziała niespokojnie.
– A niechby! Ty masz pojęcie, jaka reklama za darmo? Odwołamy w prasie i zapłacimy tysiąc złotych na bezpańskie psy. Żałujesz psom…?! – No coś ty…? Nawet i dziesięć tysięcy, telewizja przez to nie zbiednieje! Dobił do nas Kajtek, któremu też się wreszcie skończyły kasety. Promieniał sukcesem zawodowym.
– Jak ślepej kurze ziarno – oznajmił radośnie. – Szkoda tylko, że nie zdążyłem na samo rąbnięcie, bo podobno dach się pięknie podniósł i usiadł z powrotem, a rozwaliły się ściany na górze…
Od razu wymyśliłam konstrukcję i rodzaj materiałów budowlanych, z jakich to wszystko zostało wykonane, ale na razie nie rozwijałam tego tematu. Kajtek pękał zadowoleniem.
– … i wcale nie rozhajcowało się od pierwszej chwili, tylko stopniowo, zdążyłem akurat na apogeum. Cała akcja straży wyszła perfekcyjnie, ponadto ludzie dookoła zrobili przedstawienie, że lepiej nie można, facetka w tym domu obok zaczęła przez okna pościel wyrzucać, ten naprzeciwko biegiem krzesła wynosił i próbował przepchnąć przez drzwi pianino…
– Pianino? – zdziwiła się Marta. – Nie kolumny albo co? – No właśnie, pianino. Nie do wiary, jakie głupoty ludzie robią. W dodatku niepotrzebnie, bo od razu było widać, że obok i naprzeciwko nie ma żadnego zagrożenia. Na ostatnich klatkach mam to pianino, jak je próbuje wepchnąć z powrotem, ugrzęzło mu w drzwiach, a dzieci przełaziły wierzchem i widać, jaką miały uciechę.
– Kręciliśmy racjonalnie – pochwalił Pawełek. – Jak ja ogień, to on otoczenie i odwrotnie. Da się chyba ciągłość zmontować.
Obaj stanowili znakomicie zgrany zespół operatorów, z którymi Marta współpracowała regularnie, trzymając ich pazurami i zębami, z czym zresztą godzili się bardzo chętnie. Zanosiło się na to, że ten pożar po prostu już musimy wykorzystać w scenariuszu, bo szkoda byłoby zmarnować dobrą robotę.
– Zmontujcie prędzej – zażądałam z rozgoryczeniem. – Albo i bez montażu, na roboczo, niech i ja to zobaczę, bo tkwię tu jak głupia, a całe przedstawienie oglądam, można powiedzieć, z zaplecza…
– Żona też coś wynosiła albo wyrzucała? – przerwała żywo Marta. – Bo ja ją widziałam, jak już tylko latała i trzymała się za głowę.
– Owszem, wypadła z domu z komórką i klatką dla kota.
– Z czym? – Z klatką dla kota. Taką do podróży, wiesz, jak się wozi kota w samochodzie…
– I kot w niej był?! – A skąd. Z pustą. Normalna rzecz, złapała pierwsze, co jej pod rękę wpadło.
A komórkowy telefon miała tylko dlatego, że w momencie wybuchu kurczowo ściskała go w garści.
– Komputeryzował się ten facet. Dopiero co – przypomniałam sobie nagle.
– Biedny człowiek. Ciekawe, czy był ubezpieczony…
– Skąd wiesz? – zainteresowała się Martusia.
– Akurat jak tu byłam, parę dni temu, przywieźli mu sprzęt…
I w tym momencie mnie rąbnęło. Jezus Mario, ależ tak! Pakunek wnosił do domu ten z nosem, w białym kombinezonie był, odzież zmienia człowieka. Ledwo na niego spojrzałam, gapiłam się na budynek, a jednak ten garbek został mi w pamięci…
– … duże pudła przenosili, przeczekiwałam ich i tylko dzięki temu tak dokładnie dopasowałam ten dom do naszych potrzeb – powiedziałam z rozpędu.
– Skąd wiesz, że komputer, a nie, na przykład, telewizor? – A nie, tego to ja tak całkiem na pewno nie wiem. Ale napisy takie więcej elektroniczne ta furgonetka miała na sobie, różne tam jakieś zipy, jety, wifilajfy…
– Co…?! – No, może trochę coś i
Skojarzyło mi się z obfitą komputeryzacją. Ale czekaj, on tu był!
– Kto? – Ten, co wnosił. Jeden z tych, co wnosili. Głowy na pniu nie położę, ale właściwie jestem pewna.
Tamci troje patrzyli na mnie przez chwilę z wielkim zainteresowaniem.
– I co nam z tego wynika? – spytała Martusia.
– Nie mam pojęcia. Ale gdyby wnosił bombę…? – W zasadzie ci od elektroniki raczej wnoszą oprzyrządowanie – zauważył Pawełek dość niemrawo.
Dałam spokój wysilonemu przypominaniu sobie.
– W każdym razie wnosili mu dużo. Jeśli nie zdążył się ubezpieczyć, to ma teraz fajnie.
– A jeszcze do tego zdaje się, że chcecie z niego zrobić przestępcę – wytknął nam Kajtek.
– Możemy zrobić ofiarę – zgodziła się wspaniałomyślnie Martusia i na tym nam się ten pożar zakończył.
Zasadniczy wątek scenariusza zaczynał mi się komplikować nieco przesadnie.
Logiczny ciąg wydarzeń owszem, wychodził, aczkolwiek źródła owych wielkich pieniędzy, o które miały toczyć się podstępne i perfidne boje, uparcie nie umiałam zrozumieć, bo na czym właściwie ma zarobić ktoś, kto płaci wszystkim? Zwykłe słowo pisane pojmowałam doskonale, wydawca płaci autorowi, składaczowi, drukarni, potem sprzedaje gotowy produkt czytelnikom i proszę bardzo, już wychodzi na swoje. Firma reklamowa, to samo, płaci grafikowi, drukarni i tym facetom, którzy rozlepiają plakaty na mieście albo malują obrazki na tramwajach, a jej za to płacą reklamowani producenci, wszystko proste, jasne i dla ćwoka zrozumiałe. Ale telewizja…?
No dobrze, wpływy z abonamentu. Diabli wiedzą, jakie one. Dotacje ze skarbu państwa. Dla mnie osobiście podejrzane, bo jeśli wysokie… zaraz, zaraz, czy to przypadkiem nie z moich podatków…? I nie tylko z moich… Sponsorzy, niech będzie, wchodzą w zakres reklam, za reklamy się płaci, oglądalność… Martusia wyjaśniała mi tę oglądalność mniej więcej osiem razy, a i tak wciąż nie rozumiałam, jak się ją bada i którędy im ona wychodzi, przecież mogę włączyć telewizor i iść do kuchni smażyć placki kartoflane, teoretycznie, w praktyce kupuję je gotowe… Ale mogę jeść cokolwiek i czytać książkę, nie oglądając niczego, a na ekranie leci zespół rozrywkowy z Brzęczki Górnej, od którego zęby bolą i oko w słup staje, i co? Podwyższyłam zespołowi oglądalność…?