Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 65 из 70

Romanowi zapewne ruch wielki ciężarówek na autostradzie przeszkodził, bo zbliżyłam się nieco do niego, pędząc, jakby mnie stado głodnych wilków goniło. Serce mi łomotało i nic już nie miałam w głowie, jak tylko na to lotnisko dojechać i Gastona zobaczyć, w objęcia go chwycić, przywrzeć do niego niczym jaka pijawka zawzięta, nie oderwać się już od niego, nie stracić go z oczu. Przejęcie tym jednym sprawiło, że żadnej uwagi nie zwróciłam na samochód ciemnozielony, który krótko po Romanie też na szosę wyjechał, a widziałam to całkiem dokładnie, bo znacznie bliżej już się znalazłam i krzaki mi nie zasłaniały. Mogłam się zdziwić, bo skąd się wziął? Przede mną przecież nie jechał, jakby stał przedtem z boku i czekał…

Na luźniejszą chwilę trafiłam i dostałam się na autostradę bez trudu i zwłoki. Powolutku dochodziłam do siebie, odzyskiwałam nieco równowagi, dzień wczorajszy i dzisiejszy snem wydał mi się koszmarnym, przypomniałam sobie, że wszak z niecierpliwości zbyt wcześnie z domu wyjechałam i mam jeszcze mnóstwo czasu. Zwolniłam, bo prawie już Romana zaczynałam doganiać, a ciemnozielony samochód był tuż przede mną. Wciąż nic mnie nie obchodził.

A oto, tuż przed Jankami, gdzie tłok na szosie się zwiększał, ujrzałam w dali przed sobą, że Roman na bok zjeżdża i samochód zatrzymuje bez żadnego widocznego powodu. Zdziwiłam się troszeczkę. Zarazem blisko przede mną jadący ciemnozielony samochód uczynił to samo, też zjechał na pobocze i tak wolniutko się toczył, że prawie jakby stał.

Sama, zwolniwszy wcześniej, znalazłam się na prawym pasie, zrezygnowawszy bowiem z pośpiechu, nie chciałam i

Zarazem ruszył szybciej ciemnozielony samochód. Zauważyłam to wyłącznie dlatego, że prawie obok mnie się znalazł i kawałek głowy jego kierowcy rzucił mi się w oczy. Rozpoznałam tę głowę.

Armand… Po wszystkim, co świeżo przeżyłam, nic już właściwie nie mogło mną wstrząsnąć, szczególnie że Gastona miałam w bliskiej perspektywie. Mniej się znacznie przestraszyłam i zaniepokoiłam niż może powi

Najwyraźniej w świecie Armand śledził Romana!

No, nie tyle może Romana, ile w ogóle nasz samochód. Może mnie. Może był przekonany, że to ja z nim jadę po Gastona, a nie Siwińska po zakupy. Albo, jeśli nawet Siwińska, wysiądzie gdzie po drodze, a Roman sam po Gastona pojedzie…

Tysiąc pomysłów przez głowę mi przeleciało na temat tego, co też Armand mógł myśleć i do czego zmierzać. Ciekawa byłam, czy Roman wie o tej asyście, niekoniecznie pożądanej. Nagle przypomniało mi się, że mam przy sobie telefon komórkowy, który, mimo tej całej kołomyi zeszłowiecznej, z sekretarzyka wzięłam, i Roman pewnie też ma, skorzystałam, że pod czerwonym światłem stoję i zadzwoniłam.

Roman od razu się odezwał.

– Pan Guillaume za Romanem jedzie – rzekłam szybko. Chyba Romana śledzi. Duży, ciemnozielony. Niech Roman coś zrobi.

– Tak jest, proszę jaśnie pani – odparł Roman i już się musiałam rozłączyć, bo nie umiałam równocześnie ruszać i przez telefon rozmawiać.

Czas jakiś jeszcze jechałam za nimi, upewniając się co do owego śledzenia, aż skręciłam wreszcie w ulicę na lotnisko wiodącą. Raz tam byłam tylko przy odprowadzaniu Gastona, ale nie wydawała mi się ta trasa zbyt skomplikowana i mniemałam, że łatwo trafię, a na parkingi wjeżdżać i bilety z różnych automatów brać jeszcze we Francji Roman mnie nauczył.

No i Bogu podziękowałam, że niecierpliwość tak wcześnie wygnała mnie z domu. Sześć razy ten aeroport w kółko objechałam, nim cudem jakimś znalazłam i poziom, i miejsce właściwe, bo ciągle mi w paradę wejście dla odjeżdżających wchodziło, ja zaś przylotów byłam spragniona. Kiedy w końcu do wielkiej hali dotarłam, czym prędzej toalety damskiej z lustrami zaczęłam szukać, bo pot mi z czoła strumieniami płynął. Co gorsza, raz jeszcze musiałam wybiec na zewnątrz, bo zapomniałam, gdzie parkuję, i wolałam znaleźć samochód jeszcze przed przybyciem Gastona, żeby go razem z bagażem po różnych piętrach i placach nie włóczyć. I

Och, no tak, samodzielność to rzecz dla niewiasty miła i upragniona, ale może nie zawsze i bez takiej przesady… W rezultacie ledwo ochłonąć zdążyłam, już lądowanie samolotu z Paryża zapowiedziano i w kwadrans później w objęcia Gastona padłam.

Do altany ogrodowej go zaciągnęłam, choć ciemno już było kompletnie, noc chłodem przejmowała, a obok w dodatku mały wodotrysk szemrał, doskonały na upał, ale wrześniowym powiewom całkiem niepotrzebny. Gdybym stodołę miała, wybrałabym ją jeszcze chętniej, pewna, że tam nas żadni goście nie znajdą. Dojedzenia nawet nic mu dać nie zdążyłam, butelkę wina czerwonego tylko ze sobą wzięłam i dwa kieliszki, a cud istny, że tuż przedtem to wino ktoś otworzył, bo o korkociągu, rzecz jasna, nie pomyślałam. Tak mi śpieszno było do rozmowy.





Tam wreszcie oddech złapałam i uspokoiłam się trochę. Przez drogę z lotniska nic mu nie zdołałam powiedzieć. Gaston wprawdzie usiadł przy kierownicy, gdzie mu chętnie miejsca ustąpiłam, ale mnie, niestety, od razu do głowy przyszło, że obok przeklętej bariery będziemy przejeżdżać i co, na litość boską, może wówczas nastąpić…?! Tak się tym zdenerwowałam, że przez zaciśnięte zęby prawie mówić nie mogłam, a po skręcie z głównej szosy już się cała trzęsłam. Oczom własnym nie chciałam uwierzyć, kiedy zwyczajnie pod dom podjechaliśmy i Roman, tuż przed nami przybyły, do pomocy przy bagażach wyszedł. Bagaże Gastona z jednej walizki się składały, ale jakież to miało dla mnie znaczenie…!

Gaston, mój dziwny stan dostrzegłszy, mocno się zaniepokoił i nie protestował wcale przeciwko ogrodowej wycieczce. W altanie butelkę i kieliszki z rąk mi wyjął i nalał tego ożywczego napoju.

– Teraz usiądź, uspokój się i powiedz, co się stało – rzekł łagodnie i stanowczo zarazem. – Coś się musiało przytrafić chyba w ostatniej chwili, bo przed samym odlotem dzwoniłem, ale nie odbierałaś…?

No owszem, mówić już mogłam. W altanie całkiem ciemno nie było, wszędzie w ogrodzie miałam oświetlenie elektryczne, tyle że dość nastrojowe. Kiedy wzrok się przyzwyczajał, widać było wszystko, ładniejsze może nawet niż w naturze.

Wypiłam cały kieliszek, nim się wreszcie odezwałam.

– Dwie sprawy – oznajmiłam rzeczowo, dumna z siebie, że tak potrafię. – Pierwsza: jestem w ciąży. W ciągu całego życia dwóch mężczyzn moje łóżko z bliska widziało, mój nieboszczyk mąż i ty. To jak myślisz, czyje to…?

Gaston, który stał jeszcze z kieliszkiem w ręku, nagle usiadł. Po czym poderwał się, znów usiadł i znów się poderwał. Twarz mu się zmieniła, ale w sposób, jaki zachwyciłby każdą kobietę. – Wielki Boże… – powiedział.

Po czym zachował się, doprawdy, jak należało. Padł przede mną na kolana, chwycił w ramiona, po rękach i nogach całował, szału dostał najwyraźniej ze szczęścia. Toast wzniósł podwójny, za matkę i dziecko, w następnym jeszcze i ojca dołożył, przez długą chwilę i całe pół butelki o niczym i

Błogość tak niebotyczna mnie ogarnęła, że omal się nie popłakałam. Na wszystkie jego pytania odpowiedziałam po trzy razy, czy wiem na pewno, czy u doktora byłam, jak się czuję, czy wszystko w porządku, czy dolegliwości jakich nie mam, Bóg wie co jeszcze. Dolegliwości, które mnie tak przeraziły, teraz wydały mi się nie dość że zaszczytne, to jeszcze zgoła śmieszne. Gotów był na rękach mnie nosić, żebym przypadkiem stopą ziemi nie dotknęła.

O, tak! Każdej kobiecie życzyć…

Uspokoił się wreszcie o tyle, że mógł mi wyznać, iż dziecko od dawna było marzeniem jego życia. Zawsze lubił dzieci, bardziej nawet niż psy i koty. Sam sobie urodzić nie mógł przecież, zależał w tym względzie od kobiety, jego pierwsza żona dzieci mieć za nic w świecie nie chciała, trzydziesty rok życia przekroczył i gnębiła go myśl, że zbyt starym ojcem będzie. Z byle kim też nie chciał… I oto ja, która od początku prawie stałam się dla niego bóstwem, tym szczęściem niebiańskim go obdarzam…

Nic nie mówiłam, ale pomyślałam, że nie wiem, kto kogo. Ja też coraz bardziej, a teraz wprost namiętnie, chciałam mieć dzieci. Cały mój organizm o dziecko krzyczał…

Opanowawszy się do reszty, zachwyconym wzrokiem we mnie wpatrzony, spytał o drugą sprawę. Mimo szału, pamięci nie stracił.

Cała ta karuzela z Armandem wydała mi się nagle z jednej strony kompletnie nieważna i pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, z drugiej przerażająca, jeśliby miała dotyczyć Gastona. Zamigotało mi w głowie milion przypuszczeń i możliwości, jakby wir, z iskier złożony. Uświadomiłam sobie, że nie wiem, czy Roman dziś czego nie odkrył, i poczułam potrzebę powrotu do domu. Ale nie, zaraz, niech Gaston pozna temat bodaj ogólnie. Bo może ja przesadzam…

– Nie przesadzam – odpowiedziałam sama sobie tonem dość ponurym. – Armand Guillaume uparł się wejść w posiadanie mojego majątku, jako jedyny mój krewny, choć nieślubny, to jednak po pradziadku w prostej linii. Próbował mnie zabić. Podpisałam testament, więc przestał próbować, ale, jak sądzę, postanowił mnie poślubić, w czym ty stanowisz zasadniczą przeszkodę. Nie poślubiłabym go, nawet gdyby został jedynym człowiekiem na ziemi…

Urwałam nagle i zastanowiłam się. Gdybyśmy tak istotnie zostali jedynymi ludźmi na ziemi, Armand i ja… I gdyby od mojej decyzji zależało odrodzenie ludzkości… O Boże, cóż za odpowiedzialność…!