Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 2 из 70

Mimo wszystko, nie zemdlałam. Mniej więcej po półgodzinie zdołałam jakoś odzyskać zmysły i samej sobie powiedzieć, co widzę. Nie wierząc własnym oczom, wielokrotnie zaciskałam powieki, uchylałam je potem, ukłułam się nawet szpilką dla ponownego upewnienia się, że nie jest to sen jakiś przerażający i potwornie głupi, obcy kompletnie wszelkiej mojej wiedzy i znajomości świata. Pojawiało się przede mną coś, czego nawet nazwać nie potrafiłam, rzeczy i sceny nieprawdopodobne i absolutnie niepojęte.

Dziedziniec przed oberżą… Nie, nie można czegoś takiego od razu nawet samej sobie powiedzieć… Wyłącznie moje naga

Na miły Bóg, słyszałam przecież o powozach, jadących bez koni! Automobilami próbowano je chyba nazywać… Pan Piotruski coś o nich napomykał, a za maniaka i fantastę go uważano… Wizerunek takiej maszyny oglądałam w czasopiśmie, jakiś jego wynalazca już parę lat temu przez cały Wiedeń podobno przejechał, czyżby to, co tu stało i nawet poruszało się, miało być dzieckiem owej maszyny…?! Na Boga, niepodobne do niczego, pudło płaskie… Nie, doprawdy, określić tego nie sposób, a poruszało się, oddalało, nikło z oczu, i

Warczało. Wszystkie warczały. Nie bardzo głośno, ciszej niż zwykła lokomobila, ale jakoś wprost niepojęcie. Dalej zaś jeszcze coś się działo, na co wprost oczu podnieść nie śmiałam, a i tak nie mogłam wykryć, co to takiego, bo mi korony niskich drzew zasłaniały…

Wstrząsające! Tkwiłam przy oknie jak przymurowana, usiłując przyswoić sobie owe widoki niewiarygodne, i nie wiem, jak długo pozostawałabym w stanie osłupienia absolutnego, gdybym nie ujrzała nagle mojego własnego stangreta. Przez moment nawet rozpoznać go nie mogłam, bo uniformu nie miał, osobliwie jakoś był ubrany. Chodził dookoła jednego z tych dziwnych stworów i takie czynił wrażenie, jakby przecierał jego szklane części. Niejasno dosyć pomyślałam, że skoro coś wygląda jak szkło, musi zapewne być szybą, w karecie także przecież mam szyby…

Na Boga, gdzie moja kareta…?!!! Gdzie konie…?!!!

Na widok stangreta osłupiałam jeszcze bardziej, ale wstąpiła we mnie nadzieja. Znajomy człowiek, własny sługa, zaufania w pełni godzien, może dowiem się czegoś od niego?

Rezygnując z poszukiwania dzwonka i zwykłych sposobów wzywania służby, chwyciłam ogromną klamkę, otworzyłam szerzej okno, które okazało się już uchylone, i zawołałam na niego, wzywając go gestem.

Spojrzał w górę, ukłonił się, to było w porządku. Przyszedł po dwóch minutach.

– Co to wszystko ma znaczyć? – spytałam, zamierzając to uczynić surowo, ale wypadło mi chyba dość rozpaczliwie. Zdziwił się wyraźnie.

– Już zmieniłem koło, proszę jaśnie pani – rzekł grzecznie. – W każdej chwili możemy jechać dalej, jak sobie jaśnie pani życzy.

– A gdzie jesteśmy?

Przyjrzał mi się nagle z lekkim jakby powątpiewaniem i niepokojem.

– W Charenton, jaśnie pani. W hotelu Mercure. Sama pani zdecydowała tu się zatrzymać, jak nam to koło wysiadło, a w serwisie nie mieli dla nas opony.

Coś mi w tym zabrzmiało znajomo.

– A oberża Pod Wesołym Merkurym…?

– A tak! – ucieszył się nie wiadomo z czego. – Zauważyła jaśnie pani? Trzymają tu jeszcze stary szyld, bo faktycznie to była kiedyś oberża “Pod Wesołym Merkurym”, chwalą się, że przeszło sto pięćdziesiąt lat mają tu zajazd. No, nie jest to najwyższa klasa, trzy gwiazdki, ale wygodny i pokoje były, bo to nie sezon. Nazwa im została, ale ogólnie przeszli pod zarząd takiej wielkiej spółki hotelarskiej i są w tym hotele Mercure. Rzecz jasna, wszystko przerobili.

– Skąd to Roman wie? – spytałam, czując się potężnie skołowana i usiłując swego stanu nie pokazać po sobie.

– Pogadałem w garażu. Oponę już sprowadzili i wszystko jest w porządku. Do Ritza mamy stąd pół godziny, chyba że korki będą, ale o tej porze Peripherique… taki bulwar okrężny… powinien być wolny.

Do reszty przestałam rozumieć, co on do mnie mówi. Obejrzałam się i usiadłam w fotelu, bo nogi wydały mi się dziwnie miękkie. Moja nadzieja, że rozmowa z własnym sługą coś mi wyjaśni, zaczynała blednąć, szczególnie że w chęci ukrycia pomieszania, sama już nie wiedziałam, o co pytać.

Przypomniałam sobie o pokojówce. – A gdzie jest Zuzia?

– Jaka Zuzia?





– Jak to jaka, nie powie mi Roman, że Zuzi nie zna! Zuzia, moja pokojówka.

Stangret Roman znów się zdziwił.

– Jakże, przecież Zuzia w Sękocinie została! Miała z nami jechać, ale w ostatniej chwili jaśnie pani zadecydowała, że nie. No, w takim pośpiechu był ten wyjazd, że chyba wszystko się pokręciło, jaśnie pani tyle miała na głowie… I jazda przez te niemieckie roboty drogowe, to fakt, że może człowieka do grobu wpędzić.

Tu mi się coś zgadzało, owszem. Wieść o śmierci stryjecznego pradziada przyszła nagle, z nią razem ostrzeżenie pana Desplain, jeśli nie upomnę się o spadek natychmiast, zostanę go pozbawiona. Rozkradną wszystko, a ta jego… pocieszycielka… pierwsza szpony wyciągnie. Na miejscu kłopoty, jak to zwykle w początkach wdowieństwa, choć od śmierci mojego nieboszczyka męża rok już upłynął… Ale tak zabagnił sprawy, świeć Panie nad jego duszą, że jeszcze dojść do ładu nie mogłam i komplikacja ze stryjecznym pradziadem spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Wyjazd w szalonym pośpiechu, najlepszą czwórkę wzięłam, miast kolej warszawsko-wiedeńską chwycić, karetą ruszyłam. Konie zmieniając, dniem i nocą jadąc, po jednej dobie znalazłam się w Dreźnie. Stamtąd, to pamiętałam doskonale, postój uczyniłam w Norymberdze, kolejny zaś, wprost połamana i obita się czując, nakazałam w Metzu, by spocząć bodaj chwilę, do świtu. I byłabym czwartego dnia zjawiła się w Paryżu, gdyby nie koło od karety, które odpadło tu właśnie, w samym pobliżu, w Charenton, gdziem stanęła w oberży, z resztek sił wyzuta. Z własnymi końmi, które, jako rozstawne, wszędzie były trzymane, co, wśród i

Koleją jednakże byłoby chyba wygodniej i szybciej…? Choć nie wiem wcale, wszak między Wiedniem a Paryżem jakieś roboty wielkie trwały i połączeń dobrych nie było, moja wiedza w tym względzie mocno szwankowała. Z drugiej zaś strony, cóż bym zrobiła w Paryżu bez karety? A jeszcze posiadłość stryjecznego pradziada…? Jakże miałabym się tam dostać?

Wszystko to mając w pamięci, nadal nie pojmowałam niczego. Od wczorajszego wieczora do dzisiejszego poranka świat się przemienił czy co…?

Przysięgłabym przy tym, że Zuzia jechała z nami. Jakimże sposobem inaczej mogłabym się rozebrać i ubrać? I kto sepety rozpakował?

– Któraż więc pokojówka usługiwała mi wczoraj? – spytałam, siląc się na ton obojętny, by otumanienia zupełnego nie okazać. – Zmęczona byłam tak, że nawet nie pamiętam.

– Hotelowa – odparł stangret grzecznie. – Nocny dyżur miała. Jaśnie pani kazała mi ją od razu wynagrodzić, bo dziś od rana jest i

– Ile…?

– Sto franków. Zadowolona była. Na litość boską…!!!

Sto franków, napiwek dla pokojówki… No, myślę, że była zadowolona, toż to pensja kwartalna! Oszalał Roman czy co?! Nic jednak na to nie rzekłam, może i z tej przyczyny, że trochę mi głos odjęło.

Stać mnie jeszcze było nawet i na takie szaleństwa, postanowiłam zatem od razu mężnie stawić czoło temu czemuś dziwnemu, co tak nagle na mnie spadło. Zachowałam opanowanie. O konie i karetę nie spytałam, przyjdzie czas na to we właściwej chwili.

– Proszę, by mi Roman sprowadził tu pokojówkę do pomocy – zażądałam spokojnie. – I przygotować się proszę do dalszej podróży. Jak najprędzej chcę stanąć u Ritza, bo wiele spraw będzie do załatwienia. Opłaty wszelkie w tym czasie Roman uporządkuje i bagaże zniesie.

Coś mi mówiło tajemniczego gdzieś w głębi duszy, że służba hotelowa tej rzeczy, jak powi

Meble, poza fotelem, proste były, niczym w chłopskiej chacie, a jednak jakoś miłe dla oka. Skąpość ich zresztą ludzkie pojęcie przekraczała, łoże owszem, szerokie i już wiedziałam, że miękkie i wygodne, choć bez osłonki najmniejszej, szafki dwie nocne, lampki na nich z umbrelkami bardzo ubogimi…

Zaciekawiło mnie nagle. Cóż to za lampki? Naftowe być powi

Obejrzałam owe lampki z bliska. Naftowe…? A gdzież klosz, gdzie naczynie na naftę? Zajrzałam pod umbrelkę, która mi nagle w ręku została, aż się wzdrygnęłam, ujrzałam bańkę szklaną niewielką, wydłużoną, wcale nie przezroczystą, tylko wypełnioną czymś, jakby mlekiem, albo raczej maślanką, bo mleko tłustość w sobie zawiera, której tu się nie czuło. Cóż to mogło oznaczać? Cóż, na Boga, i

Nie chcąc się zdradzić ze zbytnią ciekawością, nałożyłam umbrelkę z powrotem, ale nie chciała się trzymać. Obejrzałam ją od spodu. Pętelki jakby żelazne miała, schodzące się same ciasno, a przy wysiłku dające się rozsunąć. Po raz pierwszy w życiu z wdzięcznością pomyślałam o moim świętej pamięci ojcu, który, gorzko żałując, iż nie ma syna, mnie przymuszał do różnych okropnych eksperymentów i fizyką zadręczał. Odgadłam teraz sposób, w jaki owa umbrelka na bańkę wchodzi, i zdołałam ją nasunąć.

Obok tej… lampy zapewne… stało coś jeszcze, do niczego niepodobne. Dość małe. Głowiłam się, co by to mogło być, zaledwie parę sekund, bo zaraz dostrzegłam pod tym jakiś papier, kartkę zadrukowaną. Wyciągnęłam ją ostrożnie i przeczytałam.

Przeczytałam nawet trzykrotnie, nie zrozumiawszy ani słowa, mimo iż język francuski od dzieciństwa najwcześniejszego znam może nawet lepiej niż polski, ojczysty. Informacja… O czym, na litość boską, ta informacja?! Telecom, a cóż to takiego?! Połączenia wewnętrzne, numer pokoju… Słowa pozornie wątpliwości żadnych nie budzące, ale cóż mają do rzeczy? Wypukać numer… Jak to, wypukać numer…? Znaleźć pokój o właściwym numerze i do drzwi zapukać? Ależ taką rzecz wie każdy, chyba imbecyla najostatniejszego trzeba by o tym informować…?!