Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 44 из 49

W pokoju obok odbywała się dyskusja, na którą nie zwracał już uwagi. Przez dziurę dobiegały go nie zawsze wyraźne słowa, z których wynikało, że Okularnik żąda szczegółowych informacji na temat wstrząsu insulinowego, a Barański, lekceważąc wstrząs, awanturuje się o znaczki. Pan Fajksat wtrącał coś o kserokopii. Jakiś fragment umysłu Pawełka rejestrował to wszystko i lokował w pamięci, reszta zajęta była uwalnianiem ciała z więzów. Kieszeń diabli wzięli nieodwracalnie, jeszcze milimetr, jeszcze drugi… Trzymać ten scyzoryk mocno palcami…

Maleńkie, dwustro

Znaleźć w cudzym ogrodzie i w ciemnościach odpowiednią żelazną wajchę nie było rzeczą łatwą, ale Janeczka coś wypatrzyła. Wśród licznych rupieci leżały połamane zardzewiałe kawałki nie wiadomo czego, nie była nawet pewna, czy to istotnie żelazne, ale wygrzebała je i doniosła pod okno. Rafał sapał, usiłując bezszelestnie zniszczyć urządzenie zamykające. Gniewnym szeptem mamrotał coś o szmelcu, kolejno odrzucając przyniesione przedmioty. Jeden się nadał, coś nagle zgrzytnęło i prztyknęło…

– Idzie…! – syknął z ożywieniem.

– Cicho! – zgromiła go Janeczka.

Kręcący się obok nich Chaber nagle znieruchomiał, a potem warknął cichutko, ostrzegawczo i groźnie. Czujna na jego wskazówki Janeczka zareagowała natychmiast.

– Złaź! – wysyczała dziko. – Ktoś idzie! Rafała zmiotło z taczek. Pies poprowadził na drugą stronę domu, tam gdzie było wejście od ulicy. Przemknęli za nim, Chaber zastopował na rogu budynku, wystawił wroga i obejrzał się na Janeczkę.

– Już prawie poszło! – wyszeptał Rafał. – Co jest…?

– Patrz…! – odszepnęła Janeczka.

Najbliższa latarnia nie świeciła wcale, blask padał tylko od tych bardziej odległych, reszta oświetlenia pochodziła od okien okolicznych domów i lamp nad niektórymi wejściami. W świetle takiej jednej lampy z daleka ujrzeli zbliżającego się przeciwnika. Wielkimi krokami, podbiegając niekiedy, nadchodził Czesio.

Janeczce zaszczekały zęby. Dusza mówiła jej, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Zagrożony jakimś okropnym niebezpieczeństwem Pawełek jest w środku i z pewnością nie sam, a teraz ilość przeciwników się zwiększa. Czesio leci, śpieszy się, nie bez powodu…

– To Czesio, ten podlec… – wyszeptała gorączkowo. – O Boże, nie wiem, co zrobić!

– Już prawie otworzyłem – wymamrotał nerwowo Rafał. – Raz pocisnąć i będzie…

Czesio dopadł furtki i przycisnął brzęczyk…

Stefek polecenie przywarcia do Czesia potraktował poważnie. Przez trzy czwarte dnia przychodziło mu to z łatwością, znaczki z telewizji bowiem podziałały lepiej niż wszelkie kajdany i więzy. Stefek pomagał Czesiowi wycinać, z wielkim zapałem opóźniając robotę. Możliwości miał mnóstwo, mógł wydziwiać nad każdym znaczkiem, mógł je gubić i mieszać koperty, mógł chować nożyczki… Czesio znosił to jakoś, zajęty wyszukiwaniem w tej olbrzymiej kupie masówki jakichś bardziej atrakcyjnych nominałów.

O szóstej nagle poderwało go z miejsca.

– O rany boskie, niech ja skonam, spóźniłem się! Zostaw to! Muszę lecieć, zjeżdżaj! Stefek postanowił się obrazić.

– Co zjeżdżaj, jakie zjeżdżaj, gdzie lecieć?! Kto ci to wszystko załatwił?! Myślałem, że ci zależy, ale jak nie, to nie. Znajdą się tacy, co im będzie bardziej zależało!

Czesio kątem oka dostrzegł nagle kopertę z czymś lepszym i odrobinę się nadłamał.

– Kto mówi, że nie zależy, coś ty głupi?! Zależy mi jak cholera, ale umówiony jestem! Na szóstą, już się spóźniłem! Zostawiamy to wszystko, jazda!

– A to chałę ci powiem o zagranicznych. Czesio nadłamał się mocniej.

– O jakich zagranicznych?

Stefek nie wymyślił jeszcze co i o jakich znaczkach ma mówić, musiał zatem zyskać na czasie.

– Wielkie mi spóźnienie, parę minut… Daleko masz?

– Na Bonifacego, ty głupku! Diabli wiedzą, czy będzie autobus, tam nie ma dojazdu! Niedziela, taksówek też nie ma!

– Bonifacego prawie pod nosem…

Czesio się zdenerwował. Ten gówniarz znów mu się przestał podobać, a już, przez te znaczki, jakoś złagodniał dla niego, okazuje się, że niepotrzebnie…

– Sto trzydzieści numer, ty kretynie! – warknął ze złością. – Na samym końcu, kawał trzeba pruć na piechotę! Jakie znaczki zagraniczne, gadaj, bo cię strzelę!

Na Stefka spłynęło właśnie podwójne natchnienie.

– Dobra, powiem. Ta pani, co nam to dała, ma w domu zagraniczne. Całą kupkę. Miałem to zabrać od niej wieczorem, chciałem ci zrobić niespodziankę. Jak nie polecę i nie wezmę, to da komu i

Czesia szarpnęła rozterka.

– Gdzie ta pani mieszka?

– A tu zaraz, prawie naprzeciwko. Rozterka omal nie rozerwała Czesia na sztuki. Zastanawiał się przez całą sekundę.

– To gazu! Lecimy! Skoczysz do tej pani, a ja poczekam! Tylko już, cholera, bo mnie tu zaraz szlag trafi! Wyłaź zza tego stołu, jak rany, paraliż cię tknął?! Już!!!





Stefek przez chwilę próbował kuleć, ale źle mu to wyszło, bo dla nagłego kalectwa nie znalazł uzasadnienia. Noga mogła mu zdrętwieć, zdrętwienie nogi jednakże przechodzi po kilku krokach i na długofalową akcję się nie nadaje. Czesio miotał się, tupał i poganiał go, co chwila spoglądając na zegarek. Wybiegli na ulicę.

– Ruszaj się żwawiej! Gdzie…?

– A o, tam. Tamten dom. Gdzie poczekasz?

– Przecież nie na dachu! Tu będę czekał, przed drzwiami! Jakby taksówka jechała, złapię i zatrzymam. Jazda, leć!

Stefek miał wielką nadzieję, że żadnej taksówki nie będzie. Przestał już poruszać się ślamazarnie, skoczył na schody, popędził w górę po trzy stopnie. Drzwi pani Polińskiej ominął, nie spojrzał na nie nawet, nie miał zamiaru do nich zadzwonić. Potrzebna mu była Karolina razem ze swoim złym psem. Modlił się, żeby była w domu.

Otworzyła mu jej mamusia.

– Ja do Karoliny – rzekł pośpiesznie. – Można?

– Karolina, gość do ciebie – powiedziała jej mamusia i przestała się nim interesować.

Karo szczekała na niego krótko i bez przekonania. Obwąchała go, przypomniała sobie, że nie jest wrogiem i ułożyła gładko na grzbiecie sierść, w pierwszej chwili zjeżoną. Machnęła nawet ogonem. Karolina zaprosiła go do swego pokoju, gdzie panował zaskakująco piękny bałagan. Rozrzucone tam były wszędzie takie zabawki, że Stefek o mało nie dostał rozbieżnego zeza.

– Pomożesz? – spytał z naciskiem i bez wstępów. Karolina bez namysłu kiwnęła głową.

– Teraz zaraz?

– Nie dość, że zaraz, ale nie ma sekundy czasu! Powiem ci, jak zrobimy, już się nie da trzymać go za drzwiami, wylazł na ulicę, ale wiem, dokąd jedzie. Tam jest pusto, niech się ogania od psa. Trzeba jechać autobusem.

– Do autobusu muszę jej włożyć kaganiec – powiedziała Karolina, w najmniejszej mierze nie wnikając w szczegóły przedsięwzięcia.

– Włóż – zgodził się Stefek. – Zdjąć zawsze można. Dodaj gazu, ja będę przed drzwiami…

Czesio biegał przed domem tam i z powrotem, półprzytomny z pośpiechu i zdenerwowania. Stefek wytrzymał go jeszcze chwilę, kryjąc się w wejściu i nadsłuchując odgłosów z góry. Czesio stracił widocznie resztki cierpliwości, bo skierował się prosto do tego wejścia i dłużej nie dało się zwlekać. Wpadli na siebie w progu.

– No! – wrzasnął Czesio. – Gdzie masz…?! Przezorność kazała Stefkowi odskoczyć kilka kroków, zanim udzielił odpowiedzi.

– Nigdzie. Jeszcze tej pani nie ma, za wcześnie. Czesiowi ręka drgnęła, ale Stefek znajdował się za daleko.

– To coś tam robił tyle czasu…?!

– Jej mąż szukał. Myślał, że znajdzie, ale nie znalazł. Sam go prosiłem, żeby poszukał, bo już ci chciałem przynieść. Staram się jak mogę, a ty co? Pyskujesz tylko i tego…

Czesio zazgrzytał zębami tak, że rozległo się dookoła. Unieruchomił rękę. Upiorny gówniarz był czymś, czego nawet nie potrafił określić, a pozostawione w domu stosy kopert nie pozwalały ukręcić mu łba.

– Dobra, czy ja co mówię? – warknął zdławionym furią głosem i popędził biegiem do przystanku.

W tym momencie Karolina i Karo pojawiły się na ulicy.

– To ten! – wskazał pośpiesznie Stefek znikającego za budynkiem Czesia. – Lecimy za nim, tylko tak, żeby się nie połapał…

Czesio w ostatniej chwili zdążył do nadjeżdżającego właśnie autobusu. Czerwona mgła zasłaniała mu oczy, nie spojrzał zatem nawet na numer i runął do wnętrza. Zorientował się, że źle wsiadł dopiero wtedy, kiedy autobus przejechał skrzyżowanie z Bonifacego nie skręcając, tylko jadąc dalej prosto. Nie było to wcale 172. Poderwał się przepchnął do wyjścia, zdążył wyskoczyć na najbliższym przystanku. Ruszył przed siebie galopem i w tym momencie spotkało go szczęście. Pojawiła się wolna taksówka…

Karolina i Stefek widzieli z daleka, że Czesio wsiadł w 130.

– Będzie się przesiadał – zaopiniował Stefek. – Może go jeszcze dogonimy…

– I tak nie mogliśmy jechać razem z nim – zauważyła Karolina rozsądnie. – Ma nas przecież nie widzieć.

– No fakt. Jakby zaraz przyjechało 172, możemy zdążyć przed nim i gdzieś tam go nie wpuścić…

Autobus nadjechał prawie natychmiast, co Stefek przyjął jako szczególne dobrodziejstwo sił wyższych. Nie był zbyt zatłoczony. Karo znalazła sobie na przystanku tylko jednego wroga, którego zaatakowała znienacka, budząc tym lekki ogólny popłoch. Została od razu odciągnięta, skarcona i uspokojona. Stefek patrzył na nią z szacunkiem, podziwem i zachwytem.

– Jak się ją poszczuje, to co? – zainteresował się.

– Lepiej nie próbuj – odparła Karolina. – Mogę jej nie utrzymać, bo teraz sobie przypomniałam, że nie wzięłam kolczatki. Wsiądź pierwszy, do ciebie ona się już trochę przyzwyczaiła.

Wbrew obawom Karo w autobusie zachowała się przyzwoicie. Wysiedli na Bonifacego i ruszyli przed siebie. Stefek jednym okiem poszukiwał Czesia, a drugim przyglądał się suce, która zachwycała go coraz bardziej. Szła na ugiętych łapach, z ogonem podwiniętym pod siebie, prawdziwym wilczym chodem, czujna i nastroszona.