Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 20 из 49

Rodzeństwo patrzyło na niego w pełnym napięcia oczekiwaniu. W duszy Stefka wybuchło niespotykane raczej w przyrodzie skrzyżowanie gejzeru z wulkanem. Błogość, niepewność, triumfalna satysfakcja, ogłuszające szczęście i zakłopotanie wymieszały się razem, jakby z bulgotem. Trochę źle słyszał własny głos, a przy tym straszliwie brakowało mu zajęcia dla rąk. Uczynił zamaszysty gest i trafił dłonią na półkę, zawieszoną na ścianie, nad jego głową. Z półki ześlizgnęło się coś, co uchwycił niczym deskę ratunku.

– Poszedłem tam do niego, bo myślałem, że może wam zależy – oznajmił niedbale. – Akurat wychodził.

Pawełek zapewne odebrałby stare, ale doskonale zaostrzone nożyce do cięcia stali, gdyby nie to, że informacja zelektryzowała go z miejsca.

– No właśnie! – wykrzyknął żywo. – I co?

– Gdzie wychodził? – spytała rzeczowo Janeczka. – To znaczy, dokąd chciał iść?

– Na Saską Kępę.

Janeczka i Pawełek nie wydali już żadnego wyraźnego okrzyku, popatrzyli tylko na siebie roziskrzonym wzrokiem i równocześnie głęboko odetchnęli. Intrygująca nieobecność Czesia zaczynała się wyjaśniać.

– Wyrwało mu się – ciągnął Stefek, bezskutecznie próbując ukryć pęczniejącą w nim dumę. – Chciał zełgać, że na miasto, ale wydoiłem z niego, że to idzie o Saską Kępę. W końcu nie poszedł.

– Bo co? – zainteresował się zachła

– A, tak mu jakoś źle wyszło. Możliwe, że przeze mnie…

– Mów dokładnie! – zażądała energicznie Janeczka. – Ze szczegółami!

Stefek nie był w stanie spojrzeć na nią wprost, patrzenie w oblicze bóstwa wydawało mu się niedopuszczalnym zuchwalstwem, ale patrząc obok, widział ją doskonale. Nagle uświadomił sobie rodzaj swoich symulacji w mieszkaniu Czesia i wyraźnie poczuł, że szczegóły nie przejdą mu przez gardło.

– No, najpierw zginęły mu klucze – rzekł lekceważąco i zrezygnowawszy z paznokci, ciachnął coś, co zwisało z półeczki. – Bez kluczy nie mógł wyjść…

– Gdzie schowałeś? – przerwał Pawełek z szalonym zaciekawieniem.

– Najpierw do buta. A potem, jak już przeszukał wszystko i doszedł do butów, przerzuciłem do takiej kupy, którą przeszukał już przedtem.

– Bardzo dobry pomysł – pochwaliła Janeczka, co sprawiło, że Stefkowi nożyce przestały wystarczać. Zerwał się z krzesła, z rozmachem runął w poprzek na tapczan Pawełka i walnął głową w ścianę, aż zadudniło. Z półki nad nim rąbnęła w tapczan nieco przerdzewiała podkowa.

– No więc dalej szukał i o mało od tego nie zwariował – kontynuował, sięgając po podkowę i bohatersko powstrzymując chęć pomacania głowy. – A co? Przydało wam się to na co?

– A jak? – potwierdził Pawełek z zapałem. – Pierwszorzędnie!

Janeczka ochłodziła nieco atmosferę.

– Jeszcze nie wiemy, ale możliwe, że tak. Więc jednak! – zwróciła się do Pawełka. – Słuchaj, mnie się wydaje… Czy ten Okularnik przypadkiem nie czekał na niego…?

– A wiesz, że to możliwe! Czekał jak dziki i nie doczekał się!

– To by znaczyło, że coś im źle wyszło…

– Im więcej im źle wyjdzie, tym lepiej dla nas! No! Gadaj dalej! Co jeszcze było?

Stefek usiłował przeciąć nożycami podkowę.

– Jak znalazł w końcu te klucze, zacząłem udawać, że jestem strasznie chory…

Pawełek dostrzegł nagle, co jego kumpel robi i odebrał mu podkowę. Janeczka pomyślała, że raczej odebrałaby nożyce, ale nie wtrąciła się ani słowem.

– Jak chory?

– Jakoś tam – skwitował Stefek niedbale. – Atak miałem. Zgłupiał z tego całkiem, po pogotowie chciał dzwonić, lekarstwa różne wyciągał, wodę gotował, a jeszcze musiał posprzątać, bo mu się przy tym szukaniu pół mieszkania zawaliło. Nie mogłem mu pomagać, jak byłem taki strasznie chory, nie?

Cień uznania w oczach Janeczki spowodował, że Stefek omal nie uciął sobie ucha. Szarpnął narzutę i ciachnął kilka razy w powietrzu.

– Ale najlepsze było na końcu – oznajmił, nie mogąc już wytrzymać, żeby nie ujawnić osiągnięć w śmietniku. – Wyszedł w końcu z domu, a ja z nim…

Dalszy ciąg opowieści nabierał coraz jaskrawszych barw. Wszystko, rzecz jasna, było wynikiem przemyślnej chytrości Stefka, opóźnił kroki Czesia, żeby ten pierwszy autobus zdążył uciec, specjalnie wyczekał chwili, kiedy nadjeżdżał drugi, te klasery w śmietniku od początku miał zaplanowane. Stara

Pawełek słuchał z blaskiem w oczach. Janeczka raczyła kilka razy aprobująco kiwnąć głową. Stefek z rosnącym zapałem ciął nożycami do stali frędzle narzuty.

– Teraz to właściwie chciałem się z wami naradzić – zakomunikował, rzucając się gwałtownie w bok i sięgając po jakiś przedmiot z wielkiego stosu w nogach tapczanu. Stos był odrobinę za daleko i wyrwało mu się nie zaplanowane sieknięcie, które pośpiesznie zatuszował kilkakrotnym chrząknięciem. – Chyba mu się trochę naraziłem, a mam się z nim dalej kotłować czy nie?

Przedmiot ze stosu był tekturowy i bardzo twardy. Nożyce do cięcia stali nareszcie miały co robić. Stefek spojrzał pytająco na Pawełka i na moment ośmielił się zawadzić wzrokiem o Janeczkę. Wewnątrz buchnął mu jakby płomień.

– To na pewno – zadecydował od razu Pawełek. – Dzisiaj ci wyszło fartownie jak rzadko!

– Ale teraz on musi się na nowo Czesiowi podlizać – zauważyła ostrzegawczo Janeczka i Stefek aż znieruchomiał na chwilę z podziwu dla jej wstrząsającego rozumu. – Jak myślisz? Znaczki…?

Pawełek skrzywił się i trochę zakłopotał.

– Szkoda mi, prawdę mówiąc. Na masówkę nie poleci, a Merkurego mu przecież nie damy.





– Libia! Mamy tego zatrzęsienie od pani Amelii! Trochę możemy mu oddać, niech się udławi. Z tym, że tylko kasowane.

– Czekaj, może Rafał da nam coś z Wenezueli! Ma mnóstwo jednakowych, już nawet przestał odklejać. Od tego kumpla, co tam siedzi…

– Ja mam od tej baby z redakcji – przypomniał Stefek.

– Te od baby musimy najpierw przejrzeć. Ostatecznie, coś się może poświęci…

– Najpierw spróbujmy, czy Libia nie wystarczy – poradziła Janeczka. – Czekaj, dajmy mu od razu, a ty miej rozum i najpierw zanieś mu połowę. I powiedz, że będziesz miał więcej.

Stefkowi rozum oddawał chwilowo niewielkie usługi, ale skutecznie zastępowało go uczucie. Pociąwszy bardzo porządnie, stara

– Zgłupiał do reszty – zaopiniował z rozgoryczeniem Pawełek, strzepując z tapczanu drobne, twarde śmietki. – Że też nie zauważyłem, co trzyma w rękach…!

– Nie zwracaj uwagi… – zaczęła Janeczka, doskonale zorientowana w stanie uczuć Stefka.

– Na co mam nie zwracać uwagi?! – zdenerwował się Pawełek. – Na te szkody, co mi tu porobił?! I kawałek przewodu uciął, o…! A i tak był za krótki! Rany kota, co za obłąkaństwo jakieś w niego wstąpiło, normalny człowiek…!

– Następnym razem daj mu coś niepotrzebnego…

– Jeszcze czego! Następnym razem, to my pójdziemy do niego, a nie on do nas! U siebie niech sobie potnie cały budynek! Proszę bardzo, mogę nie zwracać uwagi!

Janeczka poniechała tematu. Wielka miłość Stefka, objawiająca się w sposób nader urozmaicony, to użytecznie, to szkodliwie, niekoniecznie musiała zaraz zostać ujawniona. Istniały na razie sprawy ważniejsze i pilniejsze.

– No dobrze, przepadło, już tego pudła nie skleisz. Zrobisz sobie wieko z czegoś i

– Wielka mi filozofia, przyjechał samochodem i sam prowadził. Znaczy, jego. Mam numer i możesz się założyć, że za dwa dni będę wszystko wiedział.

Janeczka nie zamierzała się zakładać.

– Trzeba się dowiedzieć, czy oni się znają ze sobą – ciągnęła. – Czesio z Okularnikiem. Ja uważam, że tak, ale to trzeba sprawdzić. I Okularnik z panem Fajksatem.

Pawełek nogą zgarnął śmietki do kąta.

– To nam powie Chaber przy pierwszej okazji…

– Poza tym musimy się jakoś dowiedzieć, czy pan Spayer sprzedał znaczki Barańskiemu z Bonifacego, czy nie… Czekaj! Coś mi się nie zgadza!

– Co ci się nie zgadza?

– Pani Amelia mówiła, że jej wujek sprzedał znaczki… To znaczy, że zrobił ten swój interes dwanaście lat temu. A pan Spayer umarł dwadzieścia lat temu…

– Kto tak powiedział?

– Jak to kto? Ty!

Pawełek zdziwił się niebotycznie.

– Ja?

– No a kto? Mówiłeś, że oni mówili o tej siostrze, co nie ma nic do gadania i że testament jest nieważny, bo mąż umarł dwadzieścia lat temu.

– Jaki mąż?

– O Boże, czyś zgłupiał zupełnie?! Mąż tej nieboszczki z Saskiej Kępy, tej pani Spayerowej! Pawełek usilnie szukał w pamięci.

– A…! Już wiem! No nie, to nie całkiem tak… Oni nie mówili konkretnie o dwudziestu latach, mówili, że dawno temu. Nie wiem ile. Dwadzieścia lat powiedziałem w przenośni! Jak dawno, to dawno, ale przecież nie sto!

– To na drugi raz nie mów w przenośni – rzekła zimno jego siostra. – Te wszystkie lata są bardzo ważne i tyle z tego wyniknie, że nam się pomyli. Teraz musimy zapytać dziadka o tego pana, chodźmy od razu…

Dziadek był u siebie i nie musiał sięgać do żadnych notatek.

– Pan Korczyński – powiedział od razu, z westchnieniem – Klemens Korczyński. Zapamiętałem go na zawsze.

– A ci jego krewni? – spytała Janeczka po chwili, nieco rozczarowana, bo już nastawiła się na to, że padnie jakieś znajome nazwisko. – Ci podejrzani. Napisał, jak się nazywali?

– Nie, no skąd! Przecież bym do nich dotarł od razu! Ale wiem, że siostra tego pana Korczyńskiego, zamężna oczywiście, nazywała się Barańska. Trafiłem na nią przy tych wszystkich poszukiwaniach dopiero po paru latach i to zupełnym przypadkiem. Ale też niczego nie zdołałem się dowiedzieć, chociaż…

Dziadek urwał i zajął się fajką. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie, bo Janeczka i Pawełek nie byli w stanie się odezwać. Wszystko zgadzało im się po prostu za dobrze, odkrycia waliły się istną Niagarą, tyle że były trochę może pogmatwane, a trochę niepewne.