Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 18 из 49

– Ty, co z tobą? Wyłazisz, czy nie?! Pośpiesz się, do wielkiej febry, skonam tu przez ciebie!

Stefek postanowił z wolna wracać do zdrowia. Rysowały mu się już następne projekty, które wymagały dobrego samopoczucia. Nie zamierzał odczepić się od Czesia, jak przeszkadzać to przeszkadzać konsekwentnie. Dywersyjna działalność zaczynała mu się coraz bardziej podobać, a natchnienie rosło w nim i kwitło. Poniechał stękania i przestawił się na normalny ludzki głos.

– Już, zaraz. O rany, już mi lepiej. Już mi przechodzi…

– Wyłaź! Dam ci coś na to!

– Nie poganiaj mnie, zaraz wychodzę…

Dobiegający zza drzwi szelest papieru toaletowego sprawił Czesiowi niejaką ulgę. Porzucił łazienkę i popędził do kuchni. Woda w czajniku już szumiała. Wyjął z kredensu szklankę i znów wrócił do Stefka.

– NO!!! – ryknął z wściekłością. – Co jest?!!!

– W porządku! – odwrzasnął Stefek. Dusza mówiła mu, że dłużej sprawy przeciągać nie należy, Czesio wyłamie drzwi i wywlecze go stąd siłą. – Przeszło mi, zaraz wychodzę!

Usłyszał biegające kroki, kiedy Czesio skoczył do kuchni i z powrotem. Mamrotał jakieś przekleństwa. Stefek zdecydował się spuścić wodę, a następnie umyć ręce. Odkręcił kran.

Czesio zaczął szarpać klamkę

– Otwieraj…!

– Zaraz, niech ręce umyję…

– Otwieraj, do cholery! Ja tam muszę posprzątać! Wpuszczaj mnie, bo mnie tu jasny szlag trafi!

Stefek wyczuł, że struna pęka, otworzył namydlonymi rękami. Czesio potknął się o przyniesioną wcześniej szczotkę i z impetem wpadł do wnętrza. Zdążywszy rzucić okiem w lustro, Stefek pożałował straszliwie, że nie potrafi na poczekaniu zblednąć i zzielenieć. Jak na człowieka po ciężkim ataku niestrawności, wyglądał wręcz obrzydliwie kwitnąco. Z rozgoryczeniem pomyślał, że każda baba za pomocą stojących tu kosmetyków w jedną minutę zrobiłaby się na trupa…

– Skończ do pioruna, z tymi rękami! – awanturował się Czesio, wymiatając z kątów okruchy butelki. – Do kuchni…!!!

– Zaraz… – zaprotestował Stefek. – Czy mi to nie wróci?

– Nic ci nie wróci! Do kuchni! Dam ci lekarstwo! Jazda!

Woda w czajniku parowała aż na sufit. Czesio, zaciskając zęby, nalał pełną szklankę. Przytrzymywał przy tym Stefka za ramię w obawie, że znów mu się zamknie w tej łazience. Zarówno drzwi do łazienki, jak i zamek w nich, były wyjątkowo solidne, dawno zabezpieczone przez ojca i to z winy jego samego, Czesia. A także tej kretynki, jego siostry. Obydwoje mieli zwyczaj wpadać tam z rozpędu i już trzy razy udało im się wyrwać zwyczajny haczyk, co ogromnie zdenerwowało rodziców. Dlatego teraz drzwi do łazienki godne były bunkra, jeżeli ten szczeniak zamknie się tam ponownie…

Stefek nie zamierzał wracać do łazienki, miał i

– Pij! – rozkazał Czesio zarazem groźnie i rozpaczliwie. – Póki gorące! Najprędzej jak możesz! Pomaga, gwarantowane! No pij, mówię, bo wystygnie!

Stefek posłusznie spróbował.

– No co ty…? Poparzy mi wszystko!

– Nic ci nie poparzy! Ja takie piłem! Musi być gorące! Pij, ale już!!!

Stefek zaczął siorbać po maleńkiej odrobinie. Ukrop w postaci kilku kropel dawał się wytrzymać, bardziej parzyło w palce. Przekładając szklankę z ręki do ręki, popijał cudowne lekarstwo w tempie wprost wymarzonym, mogło mu to wystarczyć na cały dzień. Czesio patrzył na niego wzrokiem bazyliszka.

– Prędzej! Pij porządnie! Mówię, to musi być gorące!

– Przecież piję. Ty masz rację, to bardzo dobrze robi…

Wszystko ma swój kres. Mimo najszczerszych starań szklanka wody zajęła Stefkowi zaledwie 12 minut. Czesio już tupał przy drzwiach wyjściowych.

– Kurczę, ale niefart! Spóźniony jestem ze dwie godziny! Wychodź wreszcie!!!

– A dokąd jedziesz? – zaciekawił się Stefek na schodach, gorliwie pędząc za Czesiem. Dopiero teraz zauważył, że Czesio trzyma pod pachą aktówkę, którą chwycił z półki nad wieszakiem i pożałował, że nie wiedział o niej wcześniej. Może też udałoby się ją schować…

– Na Saską… – wyrwało się Czesiowi i poprawił się szybko. – Na miasto!

– Ja też. Autobusem?

– Taksówką! Jak będzie…

Szczęście tego dnia sprzyjało Stefkowi, taksówki nie było ani jednej. Czesio zawahał się i popędził na przystanek. Autobus odjechał mu dosłownie sprzed nosa. Czekał, półprzytomny wręcz ze zniecierpliwienia, wyglądając na jezdnię i machając na wszystkie przejeżdżające samochody. Stefek w doskonałej formie, całkowicie już wyleczony, wiernie trwał przy jego boku.





Stanowczy zamiar nie dopuszczenia Czesia do żadnego pojazdu sprawiał mu niejaki kłopot. Przeszkodzić w tym należy, to oczywiste, cokolwiek Czesio chciałby zrobić, powinien mu to uniemożliwić. Jak dotąd, udawało się całkiem nieźle, ale co teraz? Podstawić mu nogę w momencie wsiadania, odciągnąć od przystanku…? Bez powodu Czesio się stąd nie oddali…

Wolna sobota wczesnym popołudniem nie była zbyt obficie zaopatrzona w komunikację. Przejechał jeden autobus, ale w przeciwną stronę. Taksówki nie pojawiały się wcale.

– Skocz i zobacz, czy tam co nie stoi! – zażądał oszalały ze zdenerwowania Czesio. – Na postoju! Jakby jaka była, wsiadaj i podjeżdżaj tutaj!

Stefek popędził na sąsiednią ulicę przez przejście między budynkami. Taksówki nie interesowały go wcale, wciąż był zaabsorbowany kwestią zatrzymania Czesia. Zająć go czymś…? Co go może zająć…? Znaczki, oczywiście…!

Z roztargnieniem spojrzawszy na wolną taksówkę, stojącą na postoju, odwrócił się i wzrok jego padł na śmietnik. Natchnienie strzeliło błyskiem, nagle zaświtał mu pomysł po prostu przecudowny…

Wolna taksówka została zajęta i odjechała, na postoju zatrzymała się jakaś jedna osoba. To wystarczyło w zupełności, Stefek podążył do przystanku.

– Na postoju stoi ogon – poinformował Czesia. – Co ci ludzie mają za siupy jakieś, facet klasery wyrzuca do śmietnika…

Czesio wytężał właśnie wzrok, bo daleko, w głębi ulicy, ukazał się autobus. Komunikat nie dotarł do niego w pełni. Stefek podniósł głos.

– Ciekawa rzecz. Facet leciał i klasery do znaczków wyrzucił do śmietnika! Puste chyba, bo ze znaczkami by nie wyrzucał, nie? Pizgnął byle jak…

Czesio nagle usłyszał.

– Co?!

– Mówię, głupek jakiś, dwa klasery do śmietnika wyrzucił…

Autobus rzeczywiście nadjeżdżał, był już doskonale widoczny, jechał prawym pasem, więc był to autobus odpowiedni. Mogły go jeszcze zatrzymać czerwone światła. Czesio wahał się tylko przez dwie sekundy.

– Gdzie? Do jakiego śmietnika?

– A tego tutaj, o! Leciał jak z propellerem, wpadł, te klasery trzymał w rękach, dwa, dosyć duże, wyraźnie widziałem. Zamach zrobił i wyleciał bez klaserów, to niby co? Wyrzucił do śmietnika, nie? I poleciał dalej, tam, w tamtą stronę…

Czesio ruszył biegiem ku śmietnikowi, nie dosłuchawszy do końca. Stefek zdążył dostrzec, że światła się zmieniają, autobus będzie miał zielone, jest szansa, że podjedzie szybko i nie zdołają go dopaść. Ucieszył się i popędził za Czesiem. Zatrzymali się na progu śmietnika równocześnie.

– Gdzie? – warknął Czesio.

Ku zakłopotaniu Stefka, śmietnik był beznadziejnie zapchany. Wszystkie zasobniki wypełnione po brzegi, gdyby cokolwiek tu wrzucono, nie wpadłoby do żadnego, leżałoby na wierzchu. Nic z wierzchu w najmniejszej mierze nie przypominało klaserów, a zaglądać nie było gdzie.

– Wziął zamach – przypomniał pośpiesznie. – Pewnie poleciały dalej, może wpadły za te zasobniki.

Czesiem miotnęła rozterka. Na Saską Kępę spóźniony już był przeraźliwie, ale jeżeli tutaj jakiś kretyn zrobił coś takiego… Może nie kretyn, może złodziej, który w ten sposób ukrył łup…

Szczęśliwym dla Stefka przypadkiem w tym momencie przebiegło obok niego jakichś dwóch ludzi. Biegli do autobusu, ale Czesio miał skojarzenie natychmiastowe, gonią złodzieja…! Energicznie wepchnął się do śmietnika, a Stefek wepchnął się za nim.

– Czekaj, zobaczę, czy tam nie wleciały…

Wcisnął się za stojące przy ścianie zasobniki. Czesio usiłował zajrzeć dalej w głąb. Stefek, wstrzymując oddech i przemagając uczucie lekkiego obrzydzenia, pchał się do kąta.

– Tam coś widzę! – zaraportował z przejęciem. – Chyba tam…

– Gdzie?

– Tam, w dole. Na ziemi, między kubłami. Za tą kupą.

Czesio uwierzył. Przykucnął, próbując zajrzeć w kąt za zasobnikami, poderwał się, nogą odkopał górę śmieci i znów przykucnął. Stefek zamierzał wydostać się z tej mało ponętnej ciasnoty i skierować uwagę Czesia z kolei na drugi koniec śmietnika, ale wyszło mu trochę inaczej. Cofając, zachwiał się i wsparł łokciem o przepełniony zasobnik, który i tak już nie trzymał równowagi, przechylony na jakiejś nierówności betonowej posadzki. Zasobnik runął prosto na Czesia, a otwarta klapa ze szczękiem walnęła go w głowę. Czesio nagle usiadł. Stefek nie zamierzał mu dokładać, ale wzdrygnął się, uczynił gwałtowny ruch i drugi zasobnik poszedł w ślady pierwszego.

Klapa nie zrobiła Czesiowi wiele złego, oszołomiła go tylko na chwilę, za to zawartość przewróconych zasobników okazała się istnym skarbem. Za kołnierz chlupnął mu stary olej, a na spodnie poszła przegniła marynata z jakiegoś otwartego słoika. Reszta śmieci była już mało ważna, można ją było z siebie otrząsnąć, ale dwa pierwsze produkty wystarczyły, żeby jakikolwiek pobyt między ludźmi stał się niemożliwy.

Stefek zdążył pomyśleć, że teraz Czesio chyba go zabije i równocześnie, w tym samym ułamku sekundy, dostrzegł ratunek. Schylając się w pomocnym geście, ujrzał za zasobnikami przy samym wejściu coś, co doskonale mogło zastąpić wyimaginowane klasery. Wyprostował się gwałtownie.

– To! – wrzasnął. – To wyrzucił! O rany, to nie klasery…

Ogłuszony jeszcze nieco Czesio odwrócił się dość niemrawo. Stefek wywlekał zza zasobnika dwa podręczniki szkolne, jeden od fizyki, drugi od chemii, dość cienkie i dużego formatu, oba bardzo stare i w pożałowania godnym stanie. Ktoś je wyrzucił, bo nie nadawały się już do niczego, a możliwe także, iż były przestarzałe. Za nimi znajdował się jeszcze i trzeci, ale wyciągając dwa pierwsze, Stefek postarał się ten trzeci wepchnąć głębiej i uczynić niewidocznym. Głupek wyrzucał przecież dwa, o trzecim nie było mowy…