Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 57 из 58

– Pomogło? – zainteresowałam się.

– Jeszcze jak! Proszę, teraz mam prawdziwe. Po tej historii sztuki wyspecjalizowałam się w bursztynie, bo do bursztynu zawsze mnie ciągnęło, byłam w Finlandii, badałam meble… Weszłam w środowisko bursztyniarzy i od ludzi, którzy mnie nie znali, dowiedziałam się o tej całej historii moich rodziców. Tylko Mierzei unikałam. Ten dom tutaj oficjalnie należy do poprzednich właścicieli, to znaczy nie tych najwcześniejszych, tylko następnych… O Boże, to trochę skomplikowane. Mam o tym mówić?

– W skrócie – zalecił kapitan.

– W skrócie to ci pierwsi nas znali, a ci następni już nie. Brakowało im pieniędzy na budowę, babcia im dała i de facto on należy do mnie. Babcia to załatwiła i mamy taki układ, że i oni mogą korzystać, i ja, jakaś obca i Piotrowska, a prawo własności jest jakoś tam potwierdzone notarialnie. Wszystko jedno. W każdym razie, wracając do tematu, poznałam oczywiście i Leżoła, i Baltazara i zorientowałam się, że oni mnie ciągle szukają. Bałam się. Przenieśliśmy się znów do Warszawy… No, były różne komplikacje, aż babcia umarła. Zdołała mnie zawiadomić, że jest chora, w ostatniej chwili zdążyłam do szpitala. Okazało się… Denerwowała się okropnie, bo okazało się, że pieniędzy nie trzymała w banku, obawiała się, że przy sprawie spadkowej wyjdzie na jaw, kim jestem, więc wolała mi je przekazać bezpośrednio. Wiadomość o tym została w domu na Topolowej, gdzie mnie nie było od lat, część pieniędzy też tam zostawiła, musiałam tam pojechać. Jako pielęgniarka, pewnie pan to wie…?

– Wiem – potwierdził kapitan.

– No i znalazłam wszystko, w tym list, informację. Cała reszta pieniędzy znajdowała się tutaj, babcia przywiozła je krótko przed śmiercią i ukryła. Musiałam po nie przyjechać. Ciągle się bałam, wróciliśmy do Gdańska, zwlekałam, wreszcie w tym roku… Strach strachem, ale nie chodziło mi tylko o pieniądze, chciałam wreszcie zobaczyć miejsce śmierci moich rodziców. Ten dziczy dół, w którym ich znaleziono…

Danusia zaserwowała jej pośpiesznie następny kieliszek.

– Ona potwornie streszcza – oznajmił ponuro mąż. – Nie mówi, że trzy razy uciekała ode mnie, żeby mnie nie narażać. Nie miałem pojęcia, na co narażać. Namawiała mnie na rozwód.

– A pan się nie chciał rozwodzić? – zainteresował się łagodnie kapitan.

– A po cholerę? Pewnie, że nie. Owszem, ożeniłem się z nią, można powiedzieć, dla draki, szczeniak byłem, dwadzieścia lat, podobała mi się, ale bez przesady, chciała ślubu, niech ma. Cywilny, rozwód bezproblemowy. A potem się w niej zakochałem i cześć pieśni, już mnie rozwód nie interesował, chciałem ją mieć za żonę przez całe życie. Chciałem dzieci. I nadal chcę. A ona nie i nie, kłóciliśmy się aż iskry szły, denerwująca była cholernie, wiedziałem, że ją gryzie jakaś tajemnica, ale nie wiedziałem jaka. I czego ona się boi. Uparta jak osioł, ale ja ją kocham. Niech pan jej przetłumaczy, żeby się przestała wygłupiać.

– No przecież już przestałam – zwróciła mu uwagę Marysia żałosnym głosem.

– A te przeprowadzki z miasta do miasta to była cała kołomyja. Ona tu, ja tam i odwrotnie, w rezultacie mamy dwa mieszkania. Mnie było wszystko jedno, ja jestem fotografik, mogę pracować wszędzie, ale ciągle mnie wściekle zaskakiwała. Może teraz to się skończy nareszcie.

– Skończy – zapewnił go kapitan. – Leżoł nie żyje, nie wiem, czy pani o tym już wie, a on był najbardziej bezwzględny. Poza tym wątpię, czy rzeczywiście chcieli panią zabić, raczej chyba ubić interes. To co na początku, kwestia prawa własności…

– Może pan ma rację, ale dlaczego, w takim razie, ciągle ktoś zostawał zabity? I skąd się tu wzięły te bursztyny? Pod poduszką w gości

Kapitan łypnął okiem na mnie.

– Zostały podrzucone w ostatniej chwili, niewątpliwie ubiegłej nocy. No dobrze, powiem. Zabójca Leżoła, wszystko na to wskazuje, po prostu zwrócił je pani po wielu latach. Mamy dowody, że szukał pani od dawna.

– Zabójca…? – wyrwało mi się z lekką zgrozą.

– Wie pani równie dobrze, jak ja, że same te bursztyny na spacer nie poszły. I wie pani, gdzie były. Owszem, przyznaję, że z dowodami krucho, wyłącznie zeznania świadków, i to pojedynczych, same poszlaki, można powiedzieć. Ale co wiemy, to wiemy…

Miał rację. Wiedziałam to nawet lepiej od niego. Wymarzeniec uwielbiał działać jako tajemnicza ręka, stojąca na straży sprawiedliwości, a bezszmerowe włamanie do zwyczajnej willi stanowiło dla niego miętę z bubrem. Chwałaż Bogu, że w tym wypadku za sprawiedliwość uznał zwrot skarbu prawowitemu właścicielowi, a nie jakąś nieziemską głupotę.

– A jak pan w końcu tę Marysię znalazł? – zaciekawiłam się.

– Tak jak mówiłem, przez urząd stanu cywilnego. Ostatni adres w Gdańsku nie stanowił problemu, a reszty się domyśliłem. No i znalazłem taksówkarza… Niech się państwo na to napatrzą, bo będę musiał zabrać do depozytu…





Marysia-Grażynka może i była strachliwa i nieśmiała, ale do bursztynu musiała żywić szczerą namiętność, bo poderwało ją nagle.

– Jak to…?! Przecież sam pan mówi, że to moje! Skoro to wreszcie odzyskałam… Walczę o to muzeum, ono będzie…!

– Będzie, zaraz, dostanie pani z powrotem – uspokoił ją pośpiesznie kapitan. – Na razie muszą zostać u nas, bo stanowią dowód rzeczowy w trzech sprawach. Niech się pani nie obawia, nie zginą, sam dopilnuję, bo ta pani już obiecała, że inaczej mnie zabije.

Pokazał mnie palcem, dziubiąc nim powietrze w moim kierunku kilkakrotnie, żeby już nie było żadnych wątpliwości. Mąż Marysi zerwał się nagle z krzesła i zaczął wyciągać z jakiejś torby sprzęt fotograficzny.

– Zrobię zdjęcia! Nie ma zakazu, co? Jeśli jest, niech pan się odwróci, mogłem je przecież zrobić wcześniej i nie przyznać się, nie? Kretyn jestem, że nie zrobiłem… Kocio, dawaj lampę! Maryśka, nastaw uchwyt…!

Kapitan patrzył na to przez chwilę w milczeniu, po czym westchnął.

– W obliczu wszystkich kantów, oszustw, przemytu, to tu jest dzieci

Złożywszy Ani szczegółową relację z nadmorskich wydarzeń, dowiedzieliśmy się dzięki niej całej reszty. Części zeznań znów udało nam się wysłuchać z taśm, udostępnionych przez kapitana prawie legalnie, z nadzieją, że w tym całym gadaniu dostrzeżemy coś, co jemu umknęło, a nam, osobom oblatanym w bursztynie, może się wydać znamie

Słuchaliśmy w pełnym prywatnym składzie śledczym z Danusią włącznie.

Pierwszy i najrzetelniej złamał się, wbrew spodziewaniem, Orzesznik. Przeraziła go śmiertelnie możliwość przyłożenia mu mokrej roboty i wybielał się z całej siły, zwalając winę na kogo popadło, nie bacząc, żywy on czy martwy. Nic kompletnie o żadnych zbrodniach nie wiedział, dawno temu przyszedł do niego obcy gość i pokazał bursztyn, jakiego świat i ludzie nie widzieli, znad morza przywiózł, chciał się zorientować w cenie. No to przeleciał się po ludziach, bo dlaczego nie, sam był ciekaw i żadnej afery nie podejrzewał. Dopiero później, ze dwa lata minęły, ten podlec, Franio, puścił farbę, wyrwało mu się, że sprzedaż nie nastąpi, bo sprawa śmierdzi. I też nie wiedział dlaczego, aż Baltazar Frania wrobił.

On sam nic, kompletnie, ale zainteresował się i wysłuchał tej makabrycznej opowieści, tyle że wcale w nią nie wierzył. Podobno było tak, że we dwóch, Franio i jeden tamtejszy, ten Florian później utopiony, zabili owych ludzi. Nie poszli do nich w zbrodniczych zamiarach, cóż znowu, a w ogóle poszli oddzielnie, Franio chciał na siłę kupować, a ten Florian pewno ukraść, no i jakoś tak im wyszło… Nie wie jak, nie było go przy tym, za to był Baltazar. Z Franiem już miał sitwę, mordować może i nie mordował, ale pomagał im chować zwłoki i ładować bursztyn, a było tego razem siedemdziesiąt kilo, straszna forsa, bo większość pierwszy gatunek.

Chcieli od razu zawieźć do Gdańska, ale Florian się sprzeciwił. Pod jego domem posprzeczali się trochę i wtedy napatoczył się Terliczak. Podglądał, wszystko widział, wszystko słyszał, zażądał udziału, bo inaczej doniesie. Ugodzili się z nim jakoś, rozdzielili łup, ruszyli do tego Gdańska i wtedy nastąpiło najgorsze.

Na drodze ich podobno zatrzymał ten padalec, dodatkowy świadek z boku. Miał ich nagranych na taśmie, wszystko, całą zbrodnię, całe gadanie potem, z Terliczakiem włącznie. W rezultacie nie Terliczak zaszantażował ich wszystkich, tylko ten zwyrodnialec, a najlepsze bursztyny zabrał, jako zastaw, w oddzielnej torbie były, wiedział o tym i tylko ręką sięgnął do samochodu. Kopyto trzymał…

W tym miejscu mogłam zaświadczyć, że nie żadne kopyto, tylko straszaka. Słodki piesek lubił rozmaite zabawki.

Mało ich od tego szlag nie trafił, bo zamiast zysków, ponieśli straty, a jeszcze siedzieć w tamtych czasach poszliby na długo. Najgorzej się wściekł Terliczak…

Wytrzymali trzy lata, cisnął ich jak jaka prasa hydrauliczna. Orzesznik uparcie musiał udawać, że o niczym nie wie, a to całe gadanie o rabunku to jakieś głupie żarty, bo się zaczął bać Frania. Wykończyli go wreszcie i on, Orzesznik, też tu jest niewi

– Nagrania są w policji – powiedziała Ania sucho. – Twój wymarzeniec dostarczył anonimowo. Ale wiadomo, że to on, nie bez powodu wdał się w romans z Idusią.

– Ciekawe, gdzie je znalazł – mruknęłam.

– Tego się już nie dowiemy, bo Idusia nie ma o nich pojęcia…