Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 42 из 58

– Broń Boże! Sam zgadłem. Mówiłaś, że właściciel notesu, prosta dedukcja…

– No dobrze, owszem. Bo co?

– Bo ustrzelił mnie niewąsko. Nadziałem się na niego pod oknem, podsłuchiwał naukowo, oprzyrządowany akustycznie. Nie dostrzegłem go w pierwszym momencie i prawie mu wlazłem na głowę, ale nie miał pretensji, powitał mnie z pełnym zrozumieniem. Podsłuchiwaliśmy razem w idealnej zgodzie. Powiadomił mnie, że w środku kluje się zbrodnia i on zamierza przeciwdziałać, a ja co…? No więc powiedziałem, że ja też, aczkolwiek o zbrodni nie mam bliższych informacji, na co mgliście oznajmił, że niektórych osób nie należy dopuszczać do niebezpiecznych przedsięwzięć.

– I co to miało znaczyć?

– Doznałem wrażenia, że ma na myśli ciebie.

– Bardzo możliwe. I co dalej?

– Następnie wyjaśnił mi grzecznie, że gdybym próbował się stamtąd oddalić, zostałbym zatrzymany niekoniecznie łagodnie. Ponieważ mógłby mnie posądzić o chęć ostrzeżenia osób w środku, że są podsłuchiwane. Jeśli nawet zawiadomię je o tym później, nie będzie to już miało znaczenia. Ogólnie biorąc, był taki więcej tajemniczy.

– Zawsze był tajemniczy. A przynajmniej się starał.

– Myślisz, że naprawdę przyłożyłby mi skutecznie…?

– Obawiam się, że tak. Zna karate.

– Ja też.

Nowym okiem popatrzyłam na Kocia. Zawsze mi imponowały niedostępne dla mnie umiejętności. Gdyby umiał doskonale haftować albo przyrządzać mostek cielęcy z nadzieniem, nie wzbudziłby mojego podziwu, nawet jako kierowca musiałby się nieźle wysilić, za to jako żeglarz albo pilot… Ho ho!

Uznałam za słuszne wyciągnąć butelkę wina i postawić na gazie garnek z duszoną polędwicą wołową. Z grzybkami.

– Pewno by się zatem nie obeszło bez zwrócenia uwagi tej całej bursztynowej szajki – zauważyłam nieco zgryźliwie. – Dobrze, że nie próbowałeś uciekać. Usłyszałeś coś ze środka?

– On, niestety, usłyszał więcej – odparł z westchnieniem Kocio, odruchowo ujmując korkociąg. – Ja tylko fragmenty. Od razu ci powiem, co z nich wywnioskowałem. Rozważali kwestię ceny bursztynu ze złotą muchą, możliwość transakcji wiązanej, trzy bursztyny razem jako skondensowana niezwykłość…

– A więc je mają?! Wszystkie trzy?!

– Tak wychodzi. Z tym że chyba każdy gdzie indziej. No i sprawę podziału zysków, bo jak ich tam było czworo, Franio, Lucjan, Baltazar i ta śmierć na chorągwi…

– Proszę…?

– Szkielet. Pani Idusia, o ile rozumiem… tak każdy z nich rości sobie prawa do skarbu. Zdaje się, że ma to być wspólna własność, takie wrażenie odniosłem. Myślisz, że to możliwe?

Nie musiałam zastanawiać się długo.

– Jeśli Franio podwędził to pierwszy… pomijam zbrodnię… podpuszczony przez Baltazara, który widział zdobycz… to już ich było dwóch do spółki. Słodki pie… tego, Kajtek, małżonek Idusi, odebrał im to i stał się posiadaczem, Idusia po nim dziedziczy. Orzesznik się wplątał i badał teren wśród potencjalnych kupców nie za darmo, za udział z pewnością. W rezultacie rzeczywiście wszyscy trzymają kawałek tego; w zębach i słusznie roszczą sobie prawa… No, może nie bardzo słusznie, ale nikt z nich nie popuści, zależą od siebie; wzajemnie, chcąc nie chcąc muszą się trzymać w kupie.

– Nie chcąc – zaopiniował Kocio stanowczo. – Potopiliby się w łyżce wody z największą przyjemnością. Zdaje się, że doszli do równych udziałów przy zgodnym zgrzytaniu zębami, po czym jęli rozważać charakter szejka. On jest szejk, ten Arab…?

– Nie żaden szejk, tylko zwyczajny naftowy biznesmen. No, z dobrej rodziny…

– Zastanawiali się nad czterema milionami dolarów, jako ceną wywoławczą, milion na łba. Nikt normalny by tyle nie dał, chociaż ja uważam, że niesłusznie. Ponadto padały jasne uwagi o szkodliwości ujawnienia tych brył. Długo to wszystko trwało i nadleciał Hindus, widziałaś go?

– Widziałam. Nadleciał po trzydziestu dwóch minutach. Patrzyłam na zegarek.





– Bardzo im wszedł w paradę. Pani Idusia wytworzyła nastrój towarzyski, porzucili omawianie tematu całkowicie, Hindus nie jest wtajemniczony i wił się tam jak nieszczęście, bo chciał pogadać z Orzesznikiem o bursztynach w cztery oczy, a nie spodziewał się takiego spędu towarzyskiego. Wyraźnie to było widoczne, lepiej ich można było obejrzeć i usłyszeć, bo okna nie zasłonili. W rezultacie wszyscy wyszli. Nie zdziwiłbym się, gdyby wrócili pojedynczo. Patrzyłaś?

– Patrzyłam. Nie wrócili, chyba że później. Jezus Mario, mięso…! Zobacz, czy nie ma samochodów!

Rzuciłam mu w ręce tę lepszą lornetkę i popędziłam do kuchni. Kocio uważnie spenetrował teren.

– Pusto. Nie wrócili. Pewnie każdemu przyszło do głowy, że nie ma co się wygłupiać z konspiracją, bo i

Pachniało, istotnie, nie zdążyło się przypalić. Korzystając z tego, że on zaczął jeść, wyjawiłam swoje poglądy na temat człowieka Danusi. Najprawdopodobniej trafił do Frania i dziś wieczorem otrzyma od niego jakąś odpowiedź. Upór Danusi w kwestii oglądania może doprowadzić wreszcie do ujawnienia przedmiotu.

– Nie wiesz przypadkiem, w jakich stosunkach wzajemnych pozostają Hindusi i Arabowie? – spytałam niepewnie. – Politycznych, religijnych…? Teren chyba nie, nie graniczą ze sobą?

– Gdzieś tam chyba Pakistan do Iranu przytyka, ale o wojnie między nimi jakoś nie słychać. Zdaje się, że chwilowo kontrowersji nie ma. Myślisz, że Hindus i żona Araba mogliby się pogryźć?

Zamyśliłam się na chwilę.

– Czy nie było wcześniej mowy o Hindusie? On leci na kulę z tej bryły z opalizującą chmurką. Nic nie mówili na ten temat?

– Nie wiem – odparł Kocio po paru sekundach intensywnego wpatrywania się w kieliszki, do których dolewał wina. – Nie wszystko słyszałem. Ze dwie uwagi mogły tego dotyczyć, że mowy nie ma i że zniszczenie czegoś wykluczy dalsze zyski. Nie dam głowy, ale w grę mogły wchodzić hinduskie obyczaje pogrzebowe.

– Zatem Hindusowi na stracenie nie dadzą. Chwałaż Bogu, dobre i tyle. Teraz właściwie nie pozostaje nam nic i

Szczękając okropnie zębami, poszarzały na twarzy, angielskojęzyczny Hindus wszystkie siły poświęcał na odwracanie oczu od leżących na środku pokoju zwłok i składanie zrozumiałych wyjaśnień było mu całkowicie niedostępne. Danusia, wydawszy dziki, acz zdławiony krzyk trwogi i zaskoczenia, uciekła na klatkę schodową. Pozostałam sama do wszystkiego i miałam wielką ochotę również uciec bez żadnych efektów akustycznych, ale majaczyło mi się niejasno, że mogłoby to zrobić złe wrażenie.

Sytuacja w mieszkaniu Frania była równie głupia, jak przerażająca. Jeszcze wczorajszego wieczoru zdążyłam porozumieć się z Anią, udzielając jej najświeższych wiadomości, później zaś, już po jedenastej, zadzwoniła Danusia, niezmiernie przejęta. Człowiek jej męża umówił ją na spotkanie ze złotą muchą nazajutrz w godzinach popołudniowych, podał adres i nazwisko ewentualnego kontrahenta i zapowiedział, że jego tam nie będzie, bo sprawa jest delikatna i wymaga dyskrecji. Przyjdzie później, mniej więcej po godzinie. Na początku ona musi być sama.

„Sama” dla Danusi oznaczało, że ze mną. Też się poczułam przejęta, mając w perspektywie upragnioną wizytę u Frania. Mógł mnie wprawdzie nie wpuścić, bo niewątpliwie znał mnie z twarzy, wiedział o mnie chociażby od Baltazara, albo może od Terliczaka, ale z góry postanowiłam wedrzeć się jeśli nie siłą, to podstępem.

Nie musiałam się wdzierać.

Drzwi Frania były otwarte, ściśle biorąc uchylone, kiedy zaś z grzeczności posłużyłyśmy się dzwonkiem, z środka dobiegło coś jakby jękliwe skomlenie. Odgłos dostatecznie dziwny, żeby człowieka zaintrygować nawet bez okoliczności dodatkowych. Pchnęłam te drzwi i weszłam pierwsza, bo Danusia nie chciała, zaraz za małym holem ujrzałam połączony z nim pokój, a w tym pokoju dwie ludzkie istoty. Jedną żywą, a drugą wręcz przeciwnie.

Żywy był Hindus. Siedział na kanapce zgięty do przodu, głowę trzymał w dłoniach, łokcie opierał na niskim stoliku i skomlał jękliwie, to głośniej, to ciszej. Już sam w sobie stanowił zjawisko szokujące, bo spod włosów na twarz i odzienie ściekała mu krew, ale jakby tego było mało, na środku podłogi leżał ten drugi, w oczy bijący pełną martwotą. Leżał obliczem do góry i z miejsca odgadłam w nim Frania, chociaż wyglądał tak, że mógł się przyśnić. Wrogowi takiego snu nie życzę.

Danusia krzyknęła i uciekła od razu, a Hindus zaskomlał głośniej. Przemogłam się z dość dużym wysiłkiem, bo wyraźnie widać było, że coś należy zrobić. Uczyniłam krok do przodu, pomyślałam o śladach, powstrzymałam się od dalszych kroków i odezwałam się po angielsku. Prawdopodobnie spytałam, czy on już zadzwonił po policję, a w każdym razie taki miałam zamiar.

Hindus, nie zmieniając pozycji, zaskomlał głośniej.

Zmobilizowałam się ostrzej i powtórzyłam pytanie. Bez skutku. Zażądałam stanowczo, żeby w ogóle coś powiedział, cokolwiek. Pokiwał się na to do przodu i do tyłu, złapał oddech i delikatnie zawył. Zagroziłam, że zadzwonię po ambulans dla niego, co nie uczyniło na nim żadnego wrażenia. Zdenerwowałam się, omijając wzrokiem środek pokoju, rozejrzałam się dookoła, odkryłam wejście do kuchni, machnęłam ręką na ślady, weszłam tam, znalazłam szklankę, nabrałam w nią wody z kranu, wróciłam i całą tę wodę wylałam mu na głowę. Nie był to czas na subtelności.

To go wreszcie odrobinę poruszyło. Otrząsnął się, jęknął zwyczajnie, odsłonił twarz, spojrzał i czym prędzej zacisnął powieki. Zrozumiałam, że widok mu się nie spodobał. Zmieniłam repertuar i spytałam, czy to on go zabił.

– O, no ! – wyjęczał na to ze zgrozą. – To on…!