Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 24 из 58

Myślał przez długą chwilę. Starałam się nie oddychać głośno, żeby mu nie przeszkadzać.

– On bywa chyba, i to często, u takiego jednego pośrednika w Warszawie. Pani przecież z Warszawy…? Pośrednik nazywa się Lucjan Orzesznik…

No i masz. Koło zamknęło mi się dokładnie.

– To chyba klątwa jakaś – powiedziałam z ciężkim westchnieniem. – Przyznam się panu, Orzesznika zgubiłam. Przeprowadził się podlec i nie mam jego nowego adresu, dlatego uczepiłam się nadziei, że pójdę przez Frania. Baltazar… no dobrze, też powiem. On się nie cieszy miłością społeczeństwa, a ja tam, na Mierzei, jestem z ludźmi zaprzyjaźniona…

– Rozumiem – powiedział starszy pan ze współczuciem. – Ale adres Orzesznika chyba mógłbym pani dostarczyć, a przez niego znajdzie pani Leżoła. Może nawet uda mi się od razu…

Ucieszyłam się tak, że w rezultacie zapomniałam, po co tego Frania szukam. Ściśle biorąc, zapomniałam, jakie łgarstwo na jego temat wygłosiłam. Musiałam się nieźle wysilić, żeby przypomnieć sobie plastyczkę.

Zachwycający starszy pan złapał się za telefon. Postanowiłam namówić Waldemara, żeby któryś obfitszy połów bursztynowy sprzedał mu bezpośrednio, gotowa byłam nawet sama mu to przywieźć. Czekałam w napięciu.

– Ja go do ciebie skierowałem parę lat temu – mówił do słuchawki. – Gdzie on teraz mieszka, bo okazuje się, że mam jego stary adres… Gdzie? Huculska cztery… A, willa… Telefon 40-04-84… Dziękuję ci bardzo… No i proszę – zwrócił się do mnie. – Ma pani adres i telefon Orzesznika, a od niego chyba prosta droga do Leżoła… Co się pani stało?

Coś mi się chyba rzeczywiście stało i odbiło na twarzy. Nie, zemdleć z osłupienia nie zamierzałam.

– Czy pan wie, gdzie on mieszka? – powiedziałam ze zgrozą. – Ja jego dom widzę ze swojego okna. Tuż za moim podwórzem. Mam do niego pięćdziesiąt kroków. Wie pan, że to naprawdę musi być ironia losu…! Po diabła szukam Orzesznika przez i

– A skąd pani to mogła wiedzieć…

– Jedno jest pewne. Teraz już zapamięta mnie pan na całe życie.

– I tak bym panią zapamiętał. No, Frania pani nie ma, ale dojście do niego… Może i jego samochód pani widywała?

– I omijałam go pięć tysięcy razy… To istny cud boski, że przyjechałam do pana, przez resztę życia mogłam ich szukać bezskutecznie, a spotkać przypadkiem na lotnisku w Toronto. Po czym dopiero wyszłoby na jaw, że mieszkamy obok siebie. No nic, nie pierwszy to taki kretyński wypadek w moim życiu, do różnych głupot mam ślepy fart. Dziękuję panu z całego serca, popchnął mnie pan do przodu jak takiego bałwana z katapulty! Nie będę już panu więcej zawracać głowy…

– Cała przyjemność po mojej stronie…

Widać było po nim, że usiłuje wyobrazić sobie bałwana z katapulty, ale nie próbowałam pomagać mu w tym, bo sama nie bardzo wiedziałam, co by to mogło być takiego. Zarazem promie

Z pieśnią na ustach wróciłam do Piasków.

– Panie Waldku – powiedziałam uroczyście późnym wieczorem, dopadłszy Waldemara w sieciami – ja pana uprzejmie proszę, żeby pan sprzedał najpiękniejszy bursztyn, mam na myśli taki, który w ogóle pan sprzedaje, niejakiemu panu Rzeczyckiemu na Długim Targu w Gdańsku. Osobiście, bez żadnych Baltazarów z przyległościami. Na marginesie, Baltazar się nazywa Baltazar, jednakowo ma na imię i na nazwisko.

Waldemar odwrócił głowę, bo siedział przodem do zamkniętych wrót, i przyjrzał mi się ciekawie.

– To chyba głupie, nie?

– W każdym razie doskonałe do zrobienia zamieszania. Sprzeda pan?

– A co? To jakiś pani znajomy? Zaraz… Rzeczycki? Wiem o takim, podobno porządny człowiek.

– Nie człowiek, tylko w ogóle bóstwo. Postanowiłam, że pana do tej sprzedaży namówię, wyświadczył mi przysługę jak stąd do Australii, niech ma coś ze mnie, a i panu też to chyba lepiej wypadnie…?

– Pewnie, że lepiej, jak te hieny się nie wtrącą. Tylko że ja nie mam czasu.

– Przy takim sztormie ma pan czas. Gdyby nie to, że przy każdej sprzedaży trzeba się targować, sama bym z pańskim bursztynem pojechała. Ale ja do targów, jak krowa do mazura, więc lepiej nie.

– No dobrze, jakby co, będę pamiętał. A sztorm jutro się będzie kończył. Wiatr ma się odwrócić.

– Mówili?

– Mówili. Jeszcze dzisiaj w nocy ósemka, a od rana zacznie siadać. A co on pani takiego zrobił?





– Otworzył mi doskok do Frania.

Waldemar znów oderwał wzrok od naprawianej sieci, odwrócił się i popatrzył na mnie.

– A tak prawdę mówiąc, to na co pani ten Franio?

Przysunęłam sobie stołek, znalazłam popielniczkę, usiadłam i zapaliłam papierosa. Zdecydowałam się wyjawić część sekretów.

– Pan go tam wtedy widział, co? Mojego męża. I rozpoznał go pan. Mordować, to on, moim zdaniem, nie mordował nikogo, charakter miał w gruncie rzeczy tchórzliwy, świeć Panie nad jego duszą. Ale obejrzał sobie cały spektakl. I nie wiem co dalej, bo się od razu rozeszliśmy, i bardzo dobrze, ale bursztyn ze złotą muchą pojawił się w Warszawie. Znam takiego, co go widział na własne oczy. I nie tylko, rybkę też widział. I ten z masą perłową. Znaczy, cały połów tej facetki. Korci mnie to wściekle, próbowałam się czegoś dowiedzieć, szło jak z kamienia, a potem na parę lat zaniedbałam sprawę i dopiero teraz uparłam się do niej wrócić. Lubię wiedzieć takie rzeczy. Uczepiłam się Frania, wszyscy o nim mówili, ale tak naprawdę wolę tego, co te bursztyny pokazywał. Chcę go spytać, skąd je miał.

– I tyle się pani dopyta, że też panią załatwią.

– E tam. Głupi ma szczęście. A już dawno, pamięta pan może, doszliśmy do wniosku, że to może być dziesiąty kolejny właściciel, który o niczym nie ma pojęcia. Coś tam powie…

– No więc tak – przerwał mi Waldemar, najwidoczniej również wkraczając na drogę szczerych zwierzeń. – To jest prawda. Ja tego pani męża rzeczywiście widziałem, ale wolałem nic nie mówić, bo najpierw nie miałem stu procent pewności, że to on, a potem myślałem, że pani wie, a jak pani wie i nic nie mówi, to co się miałem wygłupiać. To on odjechał samochodem. I tak było, jak pani zgadła, sam koniec oglądałem, jak już się wszyscy prawie porozchodzili. Możliwe, że właśnie pani mąż wiedział najwięcej.

Zamyśliłam się. Wiedział, niewątpliwie, teraz już byłam tego pewna. Słowa z siebie jednego nie wydusił, bo od razu poszliśmy na noże, ale natychmiast po rozwodzie ze mną ożenił się ponownie. Może powiedział coś następnej żonie…? Może powi

– A co do Frania – podjęłam nagle urwany wątek – to on żyje i coś mi się widzi, że robi za wielkiego człowieka interesów. Nie pcha się specjalnie ludziom na oczy, a jeśli nawet pcha, to i

Waldemar się zastanowił.

– Trudno powiedzieć. Nie za dobrze go pamiętam, tyle lat… Pewno bym go w ogóle nie poznał.

– Ale coś pan przecież myśli?

– No myślę, z ludzkiego gadania tak wynika, z tego co sam sobie przypominam… Że on mógł się przy tym kręcić. Jeśli już ktoś, to on. I wygląda na to, że uciekł, nie?

– Skoro nie został zabity i znikł, to chyba uciekł. Ma pan rację, bez powodu by nie uciekał. Chyba że bał się dochodzenia, maglowania, pytań…

– Znaczy, musiał wiedzieć, że będzie śledztwo, nie?

– Toteż właśnie. Ciekawa jestem, co o tym wszystkim wie Baltazar, bo oni do dziś dnia ze sobą współpracują. Ja już zgadłam, wymienili się wtedy, Franio się zmył, a Baltazar wszedł na jego miejsce. Nie wiem tylko, kto kim rządzi, Franio Baltazarem czy Baltazar Franiem, ale w gruncie rzeczy wszystko mi jedno. Wymordować się mogą wzajemnie, jeśli im to przyjemność sprawi, ja bym wolała, żeby ten bursztyn się znalazł. I niech pan sam zobaczy, jak oni wszyscy zaniemieli, wygląda na to, że cała wycieczka tam podglądała tę zbrodnię i nikt nic nie mówi. Przez tyle lat Franio milczy, Baltazar milczy, mój mąż milczy… no, teraz już trudno się temu dziwić, ale milczał za życia. A Terliczak dopiero w tym roku zaczyna robić głupie uwagi…

– Baltazar, pani myśli, że też…?

– Grosza bym za niego nie dała. Trzeba było widzieć, jak patrzył na ten bursztyn na plaży. Na nogę mu wlazłam i nawet tego nie zauważył. Nie uwierzę, że ich potem nie obstawiał, powinien był się ich trzymać jak rzep psiego ogona. Mówi pan, że pomagał pan im to nosić, nie widział go pan gdzieś blisko?

– Nie zwracałem uwagi, ale ludzie się plątali. Mógł być.

– Upieram się, że był…

Upierać się nikt mi nie zabraniał, ale korzyści to żadnej nie przynosiło. Zła byłam trochę na siebie samą, zmarnowałam wszystkie okazje sprzed lat, mogłam przydusić chociaż słodkiego pieska, to nie, poddałam się uczuciowym turbulencjom nie wiadomo po co. Wymarzeniec też… Uległam mu najgłupiej w świecie, należało zaprzeć się zadnimi łapami i towarzyszyć mu do tych glin, śledztwo przecież ruszyło po znalezieniu zwłok! I ten Florian… uznali w końcu, że sam się utopił, żeby sobie nie paskudzić statystyki…

Tym bardziej postanowiłam teraz już nie popuścić. Czort bierz Frania, dopadnę Orzesznika, to on miał w ręku bursztyn ze złotą muchą! Pazurami z gardła mu wydrę informację, skąd go wziął, urządzę konfrontację z Henryczkiem, złapię Anię, znajdę tę drugą żonę słodkiego pieska…!

Niewiele brakowało, a wróciłabym natychmiast do Warszawy. Powstrzymał mnie wiatr.

Obudziłam się o szóstej rano i od razu stwierdziłam jakąś zmianę w atmosferze. Nie wyło… Słuchałam przez chwilę i upewniłam się, że to nie złudzenie, północny wiatr ucichł. Kiedy wiał potężnie, na strychu od strony morza wyło jak stado wilków, zatem albo zdechł, albo zmienił kierunek. Wstałam i wyjrzałam przez okno, słońce już wzeszło i wszystko było widać.

Bezlistne jeszcze drzewa wcale się nie ruszały. Podejrzliwie przyjrzałam się jakiejś szmacie, wiszącej na sztachecie parkanu. Nie powiewała. Nie wytrzymałam, na palcach, delikatnie, zakradłam się do pokoju Mieszka, bo tylko z jego okna widać było mały samolocik na wysokiej żerdzi, wskazujący kierunek wiatru. Mieszko spał twardo, do czego jeszcze miał prawo, dopiero na ósmą jechał do szkoły.