Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 17 из 58

Co w rezultacie uczyniono i jakie efekty osiągnięto, nie dowiedziałam się wówczas, nie spytałam nawet Jadwigi o mieszkańców willi naprzeciwko. Skończyła się bursztynowa pogoda, ruszył sztorm, wiatr wiał bez przerwy. Śmieci z plaży zmyło, a za to wyrzuciło słup telegraficzny. Na co komu słup telegraficzny? Nikt w Piaskach drewna z brzegu nie zbierał, czyniły to ruskie, zjeżdżając koniem na plażę, zdaje się, że mieli nawet dwa konie, które ściągały do strażnicy opał. Podrywanie się z łóżka, kiedy czubki drzew zaczynały czernieć na tle nieba, straciło wszelki sens, w dodatku musiałam wracać do domu, skandalicznie zaniedbawszy pracę.

Wróciliśmy zatem.

Prawie dwa kilo bursztynu korciło mnie szatańsko. Dziko i namiętnie chciałam z tego coś zrobić, czułam swędzenie w palcach, nie wytrzymałam, przystąpiłam do czyszczenia i szlifowania produktu za pomocą pilnika do paznokci, co dawało rezultat, ale mierny. Mój wymarzeniec przyszedł, zobaczył, co robię, skarcił mnie za głupotę i przyniósł iglaczek, pilniczek okrągły, który okazał się znacznie lepszy niż narzędzia do manikiuru.

Stosowałam metody Prasłowian, oni mogli, to i ja. Najpierw iglaczek, potem skóra, flanelka, chociaż wątpiłam, czy Prasłowianie dysponowali bawełną, ponadto zostałam powiadomiona, że flanelka najlepsza i systematyczne pocieranie o nią, codzie

Z wielką niechęcią i niezrozumiałym oporem wymarzeniec zdradził, że bez pasty polerskiej się nie obejdzie. Skąd, u diabła, miałam wytrzasnąć pastę polerską? Zdenerwowałam się, popłakałam prawie, zrobiłam awanturę, więc wreszcie, zapewne dla świętego spokoju, przyniósł puder polerski i wyjaśnił, że należy go wymieszać z oliwą.

W moim domu zaczął śmierdzieć zjełczały olej, bo prawdziwej oliwy z oliwek również Prasłowianom odmówiłam. Olej wylewał się wszędzie, puder, produkt raczej niejadalny, wysypywał się do potraw i napojów, powyciągałam z zakamarków wszystkie flanelowe szmaty, zużyłam wszystkie rękawiczki, stanowiące źródło skóry, kupiłabym chętnie irchy samochodowe, gdyby nie to, że po irchy musiałabym jechać za granicę, bo wciąż panował ustrój, przeciwny zaspokajaniu potrzeb społeczeństwa. Wymarzeniec uparcie krytykował osiągane przeze mnie rezultaty, aczkolwiek wreszcie udało mi się kilka bursztynków jako tako oszlifować. Pozostało mi w tym szaleństwie jeszcze tyle rozumu, żeby zacząć od tych mniejszych.

Wówczas, z litości albo może złośliwie, przyniósł malutkie świderki. Ciągle wzorując się na przodkach z epoki kamienia łupanego, posłużyłam się świderkiem ręcznie i po długich i ciężkich cierpieniach jeden bursztynek zdołałam przedziurawić. Sukces olbrzymi! Omal trupem nie padłam ze wzruszenia i dumy.

Przez ten czas przeczytałam potworną ilość książek, bo prawie całą robotę odwalałam nie na oko, tylko na dotyk. Oko również pragnęło zajęcia i stąd lektura. Nic więcej pożytecznego jednakże nie udało mi się zrobić, dzięki czemu pojawiły się kłopoty finansowe. Najwyraźniej w świecie Prasłowianie mi szkodzili.

Zdenerwowałam się w końcu ostatecznie i poleciałam do szkolnej przyjaciółki, której nie widziałam co najmniej dziesięć lat i której mąż hobbystycznie zajmował się bursztynem. Nie miałam nawet cienia przeczucia, że, lecąc do nich, czynię krok prosto w bagno okropnej i skomplikowanej afery.

W pierwszej kolejności, nie bacząc na żadne względy towarzyskie i rezygnując z eleganckich manier, obejrzałam jego wyroby i wpadłam w zachwyt. Robił w miedzi, ponieważ był człowiekiem przyzwoitym i do reglamentowanego srebra nie miał dostępu. Do złota tym bardziej. Od jednego naszyjnika oko mi zbielało, naśladował średniowieczny łańcuch, w miedzianych płytkach lśniły większe i mniejsze bursztyny, różnobarwne, doskonale dobrane kolorystycznie, razem tworzące wręcz arcydzieło. Wisior, bransoleta i pierścionek, stanowiące komplet, wykonane na podobnej zasadzie, odebrały mi niemal przytomność. Było to zupełnie co i

Miałam niejasne wrażenie, że moja dobrze wychowana przyjaciółka usiłuje poczęstować mnie chociaż herbatą, ale chyba zrezygnowała z gości

Nie okazała entuzjazmu na propozycję rozwodu. Mąż też jakby nie chciał.

Opanowałam się wreszcie i zaczęliśmy rozmawiać mniej więcej jak ludzie.

– Ależ skąd! – odpowiedział z lekkim rozbawieniem na moje zachła

Chciałam dziko, ale na widok wyrazu twarzy Tosi zawahałam się odrobinę.

– A co? – spytałam niespokojnie, zwracając się nie do męża, tylko do żony. – Macie to gdzieś utknięte i trudno wydostać?

– Otóż właśnie – odparła z wyraźną ulgą. – Henryczek tego nie używał już ze dwa miesiące, więc schowałam. Jak się wyciągnie, sama rozumiesz, on znów się za to złapie i będzie nie do życia.

– Ja bym tylko… – zaczął Henryczek nieśmiało.

Tosia popatrzyła na niego, na mnie i bardzo wymownie na wierzch szafy. Mieszkanie było przedwoje

– Nie – rzekłam szlachetnie. – Za wcześnie dla mnie na oglądanie. Najpierw niech pan opowie, jak to się robi.

– Ja to pani narysuję – zaproponował Henryczek skwapliwie, choć z odrobiną żalu, i obejrzał się za papierem.

Zmobilizowałam wszystkie siły umysłowe i zrozumiałam mnóstwo. Te różne końcówki szlifierskie, czyszczenie z grubsza, wygładzanie, te jakieś bawełniane kłębki, nasycone pastą, te świderki, te dwa tysiące obrotów na minutę… Udało mi się pojąć różnicę pomiędzy Prasłowianami a Henryczkiem.

– Kłopot z bursztynem – rzekł smętnie, podniósłszy moją wiedzę szlifierską na nieco wyższy poziom, co wcale nie było łatwe, bo do mechaniki przez całe życie przejawiałam tyleż talentu, co tępawy osioł. – Surowy niełatwo dostać i jest drogi…





– Co też pan mówi! – przerwałam ze zdziwieniem. – Bursztyn to ja mam, razem prawie dwa i pół kilo, i zamierzam mieć więcej. Bez kosztów, własną ręką zbierany. No, koszty pobytu nad morzem… Ale i tak na każdy urlop coś tam się wydaje, a tu jeszcze korzyść…

I Tosia, i Henryczek zainteresowali się ogromnie. Z wielkim zapałem opowiedziałam o ostatnich sukcesach, nie kryjąc związanych z nimi wysiłków. Zmarkotnieli nieco, słysząc o wietrze, deszczu, wodzie w gumiakach, machaniu siatką i tych czarnych czubkach drzew.

– Tosia łatwo zapada na anginę – bąknął Henryczek niepewnie.

– Henryczek by nie dał rady – powiedziała równocześnie zmartwiona Tosia. – On się zaziębia od byle czego…

– Morski klimat hartuje – wyrwało mi się zachęcająco.

Tosi przypomniały się szkolne lata.

– Ty zawsze miałaś końskie zdrowie – westchnęła. – Pamiętam, jak wracałaś z pływalni w mróz z mokrą głową i nic ci nie było. Ja bym po czymś takim leżała ciężko chora. A Henryczek zmoknie i już ma katar. A mokre nogi, to już nie daj Boże!

Suchych nóg zagwarantować im nie mogłam, chyba że nie byłoby bursztynu, a to mijało się z celem. Też się zmartwiłam, bo odezwało się we mnie dobre serce.

– Szkoda – westchnął Henryczek. – Raz tylko udało mi się tanio kupić cały worek bursztynu, to już parę lat temu i zapas mi się kończy. – Mogłem nawet więcej kupić, ale zabrakło mi pieniędzy, bo to były niezwykłe okazy i wycenili je drogo. Zresztą, dla mnie za duże, nie ciąłbym przecież bursztynu jak pięść, z muchą w środku…

– Co? – spytałam gwałtownie i niegrzecznie.

– Z muchą. Wielki. I mucha ogromna! Złota. Niesamowity widok.

Na długą chwilę zaparło mi dech i odjęło mowę. Potem wybuchło we mnie sto pytań równocześnie.

– Kiedy to było? Kto sprzedawał?! Skąd…?! Jaka mucha, ile on ważył?! Gdzie pan na to trafił?! Tylko mucha czy jeszcze coś…?! Taki duży, z masą perłową… Nie były świeżo odłamane ze złoża? Kto…?!!!

Henryczek się niemal przeraził.

– A co…? Boże drogi, pani coś o tym wie? Nielegalna transakcja…?

– Kiedy to było?!!! – wrzasnęłam strasznym głosem.

– Zaraz, niech policzę… Tuż po chrzcinach Magdy… Ile ona ma lat?

– Prawie siedem – powiedziała zaniepokojona Tosia. – Chrzest był dokładnie sześć lat temu.

– No to prawie sześć lat. W dwa tygodnie później. Pamiętam, bo Tosia była chrzestną matką i dlatego trochę zabrakło nam pieniędzy…

Pośpiesznie usiłowałam zebrać myśli. Czyżbym trafiła na ślad zbrodni…?

– Zaraz, po kolei poproszę. Niech pan opisze muchę.

Henryczek w trakcie opisu rozpromienił się wielkim blaskiem. Nie dziwiłam mu się wcale, opis zgadzał się w pełni z tym, co mówił Waldemar. Wielka złota mucha, rozmiarów bez mała motyla, ale widać, że mucha, z tymi czarnymi skrzydłami i złotym kadłubem, ze złotem na nóżkach… Przysięgłabym, że ta sama, złotych much w bursztynie nie spotyka się na każdym kroku. To musiało być to, łup gołej, zamordowanej i pochowanej w dziczym dole dziewczyny… Czas się zgadzał. Sprzedali zrabowaną zdobycz krótko po zbrodni, nie chcieli zapewne, żeby się rozeszło, woleli się pośpieszyć…