Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 19 из 43

– Długo mnie nie było – powiedział, tuląc ją mocno i dotykając dłonią ciepłego, wypukłego brzucha. Liście na drzewach dojrzewają, by opaść, a brzuch Gai dojrzewa, by wydać owoc. Nasz owoc – uśmiechnął się, czując, jak miłość do żony wypełnia go całego i przeszywa boleśnie, od czubków palców u nóg po końcówki gęstych, jasnych włosów.

– To dopiero szósty miesiąc ciąży. Ale aż trzy miesiące twojej nieobecności – odparła Gaja i mrugnięciem powiek ukryła łzy, które schowały się z powrotem w kącikach jej oczu.

– Aż trzy miesiące… Znów trzy miesiące! – westchnął niecierpliwie Jon.

– Więc nie wiesz, jak długo tam byłeś? – zdziwiła się Gaja.

– Nie mierzę czasu i chyba tam płynie on inaczej. W ogóle niewiele pamiętam z tego, co jest TAM. Pamiętam… chyba pamiętam chudego Chłopca z soplem lodu w piersiach zamiast serca. Coś mu zrobiłem. Nie wiem co. Nie chciałem mu robić krzywdy, to wiem na pewno. Jeśli mimo to stało się coś złego, była to wola Tego, który mnie woła z Kamie

– Lilię? – zdziwiła się Gaja i poruszyła niespokojnie w ramionach męża. – Wiele dni temu przyszedł do mnie stary kapłan, Isak i powiedział, żebym poszła nad staw w Puszczy i zerwała lilię. Biały kwiat lilii. Był piękny… Jest piękny – poprawiła się. – Włożyłam go do dzbana z wodą. Patrz, stoi wciąż tam, na stole, choć minęło tyle czasu i dawno powinien zwiędnąć. Jest ciągle świeży, jakbym go zerwała wczoraj. Widzisz?

– Widzę – szepnął Jon, dotykając odruchowo woreczka na piersiach. Szeleściło w nim tylko ziele niepospolitego serdecznika, biała zaś lilia w dzbanie przechylała śliczną główkę na smukłej, zielonej szyi. Jej biel była niepokojąca, a kształt coś przypominał.

I nagle kwiat zaczął więdnąć. Umierał bezgłośnie na ich oczach, chyląc główkę coraz niżej i niżej, szarzejąc i kurcząc się w sobie. Patrzyli nań w milczeniu, aż wreszcie Gaja podeszła do stołu, wyjęła z dzbana zwiędłą roślinę i wyrzuciła przez uchylone okno do ogródka.

Dopiero nazajutrz, gdy obudzili się po długiej nocy, żona powiedziała Jonowi, że szaman choruje.

– …dopadła go starość, ale tak nagle, jakby w jednej chwili weszła do jego namiotu i rozsiadła się w nim na dobre.

– Szaman? Nie może umrzeć! Nie ma prawa zostawiać mnie samego! Obiecał, że odejdzie dopiero wtedy, gdy wrócę z Drogi! – zdenerwował się Jon.

– Zaniosłam mu wczoraj posiłek. Rybę. Wiesz, że on żywi się tylko rybą i ziołami. Zaniosłam mu ją, a on kazał ci powiedzieć, żebyś był spokojny – bo nie umrze przed czasem. Ale źle wygląda. Jest tak strasznie stary… Tak długo się trzymał, aż tu nagle, w ciągu paru dni, przygięły go do ziemi lata.

Niepokojąca wizja śmierci starego czarownika skierowała myśli Jona ku życiu.

– Obmyśliłaś już imię dla naszego syna? – spytał.

– Tak. Będzie nosić takie samo imię jak jego ojciec: Jon.

– Nie! – zaprotestował.

– To piękne stare imię. Twoje imię. Imię twych pradziadów. Wymyślono je setki lat temu specjalnie dla męskich potomków twojego rodu! – obruszyła się Gaja.

– Nasz syn otrzyma nowe imię. Jedno z tych, jakie przynieśli z Dalekiego Kraju ludzie w długich sukniach. Poradzisz się w tej sprawie Ezry, on je wybierze, tak aby było najwłaściwsze…

– Ezra? – zdziwiła się Gaja. – Zdawało mi się, że go nie lubisz!

– Różnie to bywa – przyznał niechętnie Jon. – Nie znaczy to, że go nie cenię. Ezra wie wszystko o Cywilizacji. On ją tu sieje i sadzi jak nowy rodzaj kwiatów, on ją pielęgnuje i zakorzenia. Właśnie on. A nasz syn musi ze wszystkim należeć do Cywilizacji, nie do starych czasów.

– Będzie, jak zechcesz – szepnęła Gaja i wtuliła głowę w jego szerokie ramiona.

Jon nie zwlekał z odwiedzeniem szamana. Starzec spoczywał na łożu ze skór w swym ubogim namiocie. Zmarszczki na jego śniadej, jakby przydymionej twarzy podobne były bruzdom żłobionym w ziemi przez drewniany pług. Kąciki ust opadły, a spocone, długie, choć rzadkie włosy oblepiały wypukłą, guzowatą czaszkę. Jonowi wydało się, że szaman cały zszarzał. Tylko w jego oczach wciąż lśnił płomień. A może był to odblask ognia, który tlił się obok łoża w żelaznym palenisku?

– Potrzebujesz medyka – powiedział Jon, biorąc w swoją dłoń drobną, wysuszoną rękę starca.





– Sam sobie jestem medykiem, zapomniałeś? Zawsze lepiej leczyłem choroby niż ludzie w długich sukniach – uśmiechnął się z wysiłkiem szaman. – Był tu zresztą nocą kapłan Isak, tak aby go nikt nie widział, lecz jego wywary z ziół są słabsze niż moje. On zresztą o tym wie. Nie wystarczy przecież zebrać ziele i je zaparzyć! Musi być odprawiony właściwy rytuał, i

– Nie możesz umrzeć! – zawołał Jon z rozpaczą.

– Wszyscy musimy kiedyś umrzeć. Lecz nie obawiaj się, moja pora nadejdzie dopiero wtedy, gdy skończy się twoja Droga.

– Zatem jest już tej Drogi tak niewiele? – wyrwało się Jonowi.

Przez wąskie usta szamana przemknął uśmiech. Zapanowała między nimi cisza, w której słychać było tylko ciężki oddech starego czarownika. On też przerwał milczenie:

– Trzy noce temu usłyszałem głuchy huk w Puszczy po tamtej stronie Rzeki. Jakby coś pękło i spadło, a pękając, żałobnie zawodziło. Nie drzewo. Drzewo śpiewa inaczej, gdy umiera. Więc to musiał być On. Tym bardziej że Jego Głos jest coraz cichszy, a bywają noce, gdy całkiem milknie. Czy to możliwe, Jonie…? – i starzec urwał, jakby nie chciał kończyć swej myśli.

– Posąg rozsypuje się – przyznał Jon. – Odpadł Mu koniec pępka i palec u jednej dłoni. Głazy stają się porowate i wykruszają się. Nie wiedziałem, że został On stworzony z tak kruchego kamienia. Gdy byłem tam po raz pierwszy, wydawało mi się, że kamień jest twardy i niezniszczalny. A może Bezimie

– Stoi tam od tysięcy lat nienaruszony i potężny. Nie szkodziły mu dotąd ani huragany, ani woda, śnieg czy słońce. Nikt z nas nie wie, kto Go wyciosał i wzniósł. Nikt nie wie z jakiego gatunku kamienia był wykuty i czy wykuła Go ludzka ręka. Ale wiedzieliśmy, że jest wieczny. Jeśli niszczeje… – i starzec raptownie urwał. Stała się bowiem rzecz niesłychana: do namiotu wszedł kapłan Ezra. Jon zesztywniał, a szaman znieruchomiał, choć na jego twarzy nie było widać lęku, tylko zdumienie.

– Umierasz – rzekł krótko kapłan, który zlustrował wzrokiem wszystkie kąty namiotu i upewnił się, że nie stoi w nim żaden bałwan na szkodę Plemienia.

Skąd Ezra mógł wiedzieć, że szaman nie potrzebował wizerunków starych bóstw, bożąt i Bogów, by je widzieć, słyszeć i z nimi rozmawiać? Młody kapłan wierzył głęboko, że każdy i

– Umierasz, czarowniku – powtórzył kapłan, a starzec bez słowa skinął głową.

– To jeszcze potrwa. Nie sądź, że to się stanie dziś lub jutro – wtrącił Jon z bezsilną złością. Szczerość Ezry była zbyt brutalna, by pominąć ją milczeniem. Ezra jednak nawet na niego nie spojrzał. Wzrok wbił w twarz osłabionego starca, a spojrzenie miał natchnione, choć nieprzejednane. W jego twarzy nie było satysfakcji, lecz nie było też żalu. Nie przybywał w złych intencjach – wedle niego w najlepszych.

– To twoja ostatnia szansa, szamanie. Daję ci ją. Możesz wyznać mi swoje grzechy i pokajać się za nie, a wówczas… Kto wie? Może mimo twych straszliwych grzechów ominie cię piekielny ogień? Chcę ci pomóc, to mój obowiązek – stwierdził rzeczowo młody kapłan.

– On niczym nie zgrzeszył! – zawołał Jon, ale starzec dał znak ręką, by się nie wtrącał.

– Całe życie się kajałem, kapłanie – powiedział cicho stary czarownik. – Dlatego odchodzić będę z dumą, nie z pokorą.

– Jesteś poganinem i jeśli umrzesz w tym stanie, skończysz w ogniu piekielnym! – zawołał wzburzony Ezra.

– Dla mnie, który wierzyłem w swoje bóstwa, to właśnie ty jesteś poganinem, człowieku w długiej sukni – uśmiechnął się z wysiłkiem szaman.

Ezra spurpurowiał, a Jon wstrzymał oddech. Jeszcze nikt w plemieniu tak otwarcie nie upomniał się o prawa starych Bogów. Czarownik zaś, całe życie pokornie schodzący z drogi kapłanom – tak jakby uznał wyższość nowego Boga nad swoim starym i porzuconym – teraz, odchodząc z doczesnego życia, odważył się postawić znak równości między starą a nową wiarą, choć nowa podbijała światy.

– Twoja wola, bałwochwalco, twój grzech i twoje piekło. Na szczęście nie masz syna, zatem po twym odejściu zabraknie w Plemieniu naturalnego następcy szamana – ciągnął tymczasem Ezra z pewnego rodzaju triumfem. – A ja się nie zgodzę, aby Plemię wybrało nowego czarownika… – tu wzrok Ezry prześliznął się po stojącym w kącie namiotu Jonie -… lub żeby ściągnęło go do Wioski z sąsiednich osad. Ty jesteś ostatni. Po tobie nie będzie tu nikogo, kto mąciłby ludziom w głowach i uprawiał kult bałwanów.

Stary szaman zaczął zbierać siły do odpowiedzi, ale wówczas do namiotu wszedł kolejny nie zapowiedziany gość – Isak. – Wyjdź stąd, Ezro – powiedział surowo. – Słyszałem twoje ostatnie słowa. Niczego nie rozumiesz, a niewiele czujesz. Nie będę próbował ci tego tłumaczyć, bo zrozumienie jest ponad twoje możliwości. Trzymasz się kurczowo tego, co zapisano w księgach, lecz przecież w księgach nie zapisano wszystkiego. Każdy pomijał to, co mu było niewygodne, lub palił księgę, uznaną przez siebie za heretycką, choć dla i