Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 72 из 74



EPILOG

A swoją drogą — co się działo w Moskwie po owym sobotnim wieczorze, kiedy to Woland o zachodzie słońca opuścił stolicę zniknąwszy wraz ze swą świtą z Worobiowych Gór?

O tym, że długo jeszcze w całym mieście huczało od najniewiarygodniejszych pogłosek, które nader szybko dotarły także do najdalszych, zabitych deskami prowincjonalnych dziur, nie trzeba chyba nawet wspominać. Człowieka aż mdli na samą myśl, że miałby te pogłoski powtarzać.

Spisujący tę rzetelną relację na własne uszy słyszał w pociągu, którym jechał do Teodozji, opowieść o tym, jak to w Moskwie dwa tysiące ludzi wyszło z teatru na golasa i w takim stanie taksówkami rozjechało się do domów.

Szept: “nieczysta siła” można było usłyszeć w kolejkach przed mleczarniami, w tramwajach, w sklepach, w mieszkaniach, we wspólnych kuchniach, w pociągach podmiejskich i dalekobieżnych, na stacjach i na przystankach, na letniskach i na plażach.

Ludzie wyrobieni i kulturalni nie brali oczywiście udziału w tych dyskusjach o nieczystej sile, która nawiedziła stolicę, szydzili z nich nawet i usiłowali apelować do rozsądku opowiadających. Ale, jak to się mówi, fakt pozostaje faktem i zostawić go bez wyjaśnienia nie sposób — ktoś niewątpliwie był w stolicy. Świadczyły o tym wymownie choćby zgliszcza, które pozostały z Gribojedowa, a także wiele i

Ludzie kulturalni podzielali pogląd prowadzących śledztwo — była to robota szajki hipnotyzerów i brzuchomówców, którzy doszli w swoim rzemiośle do perfekcji.

Zarówno w Moskwie, jak poza jej granicami podjęto oczywiście natychmiast energiczną akcję mającą na celu schwytanie bandy, ale niestety, niestety, nie dała ona spodziewanych rezultatów. Ten, który przybrał imię Wolanda, zniknął wraz ze wszystkimi swymi kumplami i do Moskwy już nie powrócił ani nie pojawił się nigdzie indziej, w ogóle nie dawał znaku życia. Nic dziwnego, że powzięto podejrzenie, iż uciekł za granicę, ale i za granicą się nie ujawnił.

Były jednak również ofiary, i to nawet wtedy, kiedy Woland już opuścił stolicę. Ofiarą, jakkolwiek to bardzo smutne, padły czarne koty.

Ze sto tych łagodnych, przywiązanych do ludzi i pożytecznych stworzeń zastrzelono albo wytępiono w i

Obywatel ów przydybał kota w chwili, gdy zwierzę o wyglądzie rzezimieszka (cóż na to poradzić, że koty zawsze tak wyglądają? Nie bierze się to bynajmniej stąd, że są fałszywe, lecz stąd, że obawiają się, by ktoś potężniejszy od nich — pies albo człowiek — nie uczynił im krzywdy. Skrzywdzić kota jest bardzo łatwo, ale, wierzcie mi, żaden to honor, żaden!) a więc, gdy zwierzę to o wyglądzie rzezimieszka w niewyjaśnionych zamiarach usiłowało udać się w łopuchy.

Obywatel ów runął na kota i ściągając krawat, by związać stworzenie, odgrażał się jadowicie:

— Aha! A więc się zawitało teraz do nas, do Armawiru, panie hipnotyzerze? No, aleśmy się tu pana nie przestraszyli. Niech pan nie udaje niemowy! Dobrze wiemy, co z pana za ptaszek!

Obywatel prowadził kota na milicję ciągnąc biednego zwierza za przednie łapy, związane zielonym krawatem, i lekkimi kopniakami zmuszając go, by koniecznie szedł na tylnych.

— Panie! — krzyczał oblegany przez gwiżdżących chłopaczków. — Niech pan przestanie strugać wariata! To się nie uda! Niech pan będzie łaskaw iść jak człowiek!

Czarny kot tylko toczył umęczonymi ślepiami. Natura poskąpiła mu daru wymowy, ani rusz nie mógł więc dowieść swej niewi



Kot został rozwiązany i zwrócony właścicielce, acz, co prawda, ciężko doświadczony przez los — przekonał się bowiem na własnej skórze, co to znaczy fałszywe posądzenie i oszczerstwo.

Oprócz kotów pewne drobne nieprzyjemności spotkały również tego i owego spośród ludzi. W Leningradzie zatrzymano do wyjaśnienia obywateli Wolmana i Wolpera, w Saratowie, w Kijowie i w Charkowie — trzech Wołodinów, w Kazaniu — Wołocha, a w Penzie — doprawdy zupełnie nie wiadomo dlaczego — adiunkta chemii Wietczynkiewicza. Co prawda był to niezwykle smagły brunet olbrzymiego wzrostu.

Poza tym w różnych miejscowościach ujęto dziewięciu Korowinów, czterech Korowkinów i dwóch Karawajewów.

Z pociągu jadącego do Sewastopola pewnego obywatela wyprowadzono związanego na stacji Biełgorod. Obywatelowi owemu strzeliło do głowy, by zabawiać współpasażerów pokazywaniem sztuczek z kartami.

W Jarosławiu, akurat w porze obiadowej, wszedł do restauracji obywatel, który trzymał w ręku odebrany właśnie z naprawy prymus. Dwóch portierów porzuciło na jego widok swoje posterunki w szatni i uciekło, a za nimi uciekli z restauracji wszyscy goście i kelnerzy. Przy tej okazji niezwykłym zbiegiem okoliczności kasjerce zginął cały utarg.

Działo się jeszcze niejedno, ale nie można przecież wszystkiego zapamiętać.

Jeszcze raz — podkreślam to z naciskiem — należy oddać sprawiedliwość tym, którzy prowadzili śledztwo. Nie dość, że uczynili wszystko, co w ludzkiej mocy, by ująć przestępców, zrobili także wszystko, by racjonalnie wyjaśnić ich rozróby. I wszystko zostało racjonalnie wyjaśnione, a wyjaśnienia te były niewątpliwie rzeczowe i nie do obalenia.

Prowadzący śledztwo oraz doświadczeni psychiatrzy ustalili, że członkowie zbrodniczego gangu, czy też być może jeden z nich (podejrzenie padało przede wszystkim na Korowiowa), byli hipnotyzerami o niespotykanej sile oddziaływania i potrafili ukazywać się nie w tym miejscu, w którym naprawdę się znajdowali, ale gdzie indziej, tam gdzie ich wcale nie było. Poza tym umieli bez trudu przekonać tych, którzy się z nimi stykali, że określone przedmioty i osoby znajdują się tam, gdzie w rzeczywistości wcale ich nie było, i na odwrót — usuwali z pola widzenia przedmioty lub osoby, które w rzeczywistości znajdowały się w polu widzenia danego człowieka.

W świetle tych wyjaśnień wszystko stawało się zupełnie zrozumiałe, nawet ten najbardziej niepokojący społeczeństwo fakt, że kota ostrzeliwanego w mieszkaniu numer pięćdziesiąt w czasie nieudanej próby aresztowania nie imały się kule.

Oczywiście nie było na żyrandolu żadnego kota, nikt nie odpowiedział ogniem na strzały, strzelano do czegoś, czego w ogóle nie było, a w tym czasie Korowiow, który zasugerował wszystkim, że kot rozrabia na żyrandolu, mógł się swobodnie poruszać, najpewniej znajdując się za plecami strzelających, mógł szydzić z nich i rozkoszować się swym ogromnym, aczkolwiek wykorzystywanym do celów przestępczych darem sugestii. Jasne, że to on podpalił mieszkanie rozlawszy benzynę.

Stiopa Lichodiejew nie latał, oczywiście, do żadnej Jałty (taki numer przekraczałby możliwości nawet Korowiowa) ani też nie wysyłał stamtąd depesz. Kiedy — przestraszony sztuczkami Korowiowa, który ukazał mu kota, trzymającego na widelcu marynowany grzyb — stracił przytomność w mieszkaniu wdowy po jubilerze, leżał tam, dopóki Korowiow, natrząsając się zeń, nie wcisnął mu na głowę wojłokowego kapelusza i nie wysłał go na moskiewskie lotnisko, uprzednio zasugerowawszy oczekującym tam na Stiopę przedstawicielom wydziału śledczego, że Stiopa wysiądzie z samolotu, który przyleciał z Sewastopola.

Co prawda jałtańska milicja utrzymywała, że gościła bosego Stiopę i że wysyłała do Moskwy depesze o nim, ale w aktach nie zdołano odnaleźć kopii żadnej z tych depesz, z czego wyciągnięto smutny, lecz absolutnie niepodważalny wniosek, że banda hipnotyzerów jest w stanie hipnotyzować ludzi na wielką odległość i to nie tylko pojedyncze osoby, ale nawet całe grupy.

W tych warunkach przestępcy mogli przyprawić o obłęd nawet ludzi o wyjątkowo odpornej konstytucji psychicznej. Cóż tu więc mówić o takich głupstwach jak talia kart, która nagle znajduje się na parterze w cudzej kieszeni, albo znikające damskie sukienki czy miauczący beret i i

Nie, nie chodzi tu bynajmniej o talie kart ani o fałszywe listy w teczce Nikanora Bosego. To wszystko są głupstwa! To on, Korowiow, posłał Berlioza pod tramwaj na pewną śmierć. To on wpędził w obłęd biednego poetę Iwana Bezdomnego, to on był sprawcą majaczeń Iwana, to on był winien temu, że Iwanowi w męczących snach jawiło się starożytne Jeruszalaim i trzej powieszeni na słupach na spalonej słońcem pusty