Страница 2 из 74
Tu nieznajomy uprzejmie zdjął beret i pisarzom nie pozostawało nic i
“Nie, to raczej Francuz…” — pomyślał Berlioz.
“Polak…” — pomyślał Bezdomny.
Należy od razu stwierdzić, że na poecie cudzoziemiec od pierwszego słowa zrobił odpychające wrażenie, natomiast Berliozowi raczej się spodobał, a może nie tyle się spodobał, ile, jak by tu się wyrazić… zainteresował go czy co…
— Panowie pozwolą, że się przysiada? — uprzejmie zapytał cudzoziemiec i przyjaciele jakoś mimo woli się rozsunęli, cudzoziemiec zwi
— Tak jest, nie przesłyszał się pan — grzecznie odpowiedział Berlioz. — To właśnie powiedziałem.
— Ach, jakie to ciekawe! — wykrzyknął cudzoziemiec.
“Czego on tu szuka?” — pomyślał Bezdomny i zasępił się.
— A pan zgodził się z kolegą? — zainteresował się nieznajomy i odwrócił się w prawo, do Bezdomnego.
— Na sto procent! — potwierdził poeta, który lubił wyrażać się zawile i metaforycznie.
— Zdumiewające! — zawołał nieproszony dyskutant, nie wiedzieć czemu rozejrzał się dookoła jak złodziej, ściszył swój niski głos i powiedział: — Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale, jeśli dobrze zrozumiałem, panowie na dobitkę nie wierzycie w Boga? — w jego oczach pojawiło się przerażenie; dodał: — Przysięgam, że nikomu nie powiem!
— Zgadza się, nie wierzymy — z lekkim uśmiechem, wywołanym przerażeniem zagranicznego turysty, odpowiedział Berlioz — ale o tym można mówić bez obawy.
Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i aż pisnął z ciekawości, pytając:
— Panowie jesteście ateistami?!
— Tak, jesteśmy ateistami — uśmiechając się odpowiedział Berlioz, a Bezdomny rozeźlił się i pomyślał: “Ale się przyczepił, zagraniczny osioł!”
— Och! Jakie to cudowne! — wykrzyknął zdumiewający cudzoziemiec i pokręcił głową wpatrując się to w jednego, to w drugiego literata.
— W naszym kraju ateizm nikogo nie dziwi — z uprzejmością dyplomaty powiedział Berlioz. — Znakomita większość ludności naszego kraju dawno już świadomie przestała wierzyć w bajeczki o Bogu.
Wtedy cudzoziemiec wykonał taki numer: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi dłoń i powiedział, co następuje:
— Niech pan pozwoli, że mu z całego serca podziękuję.
— Za co mu pan dziękuje? — mrugając oczyma zapytał Bezdomny.
— Za niezmiernie ważną informację, dla mnie, podróżnika, nadzwyczaj interesującą — wieloznacznie wznosząc palec wyjaśnił zagraniczny dziwak.
Niezmiernie ważna informacja najwidoczniej istotnie wywarła silne wrażenie na podróżniku, bo z przerażeniem rozejrzał się po domach, jak gdyby się obawiał, że w każdym oknie zobaczy jednego ateistę.
,Nie, to nie Anglik” — pomyślał Berlioz, Bezdomnemu zaś przyszło do głowy: “Ciekawe, gdzie on się nauczył tak gadać po rosyjsku!” — i poeta znowu się zasępił.
— Ale pozwólcie, że was, panowie, zapytam — po chwili niespokojnej zadumy przemówił zagraniczny gość — co w takim razie począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, istnieje dokładnie pięć?
— Niestety! — ze współczuciem odpowiedział Berlioz. — Żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość dawno odłożyła je ad acta. Przyzna pan chyba, że w kategoriach rozumu nie można przeprowadzić żadnego dowodu na istnienie Boga.
— Brawo! — zawołał cudzoziemiec. — Brawo! Pan dokładnie powtórzył pogląd nieokiełznanego staruszka Immanuela w tej materii. Ale zabawne, że stary najpierw doszczętnie rozprawił się z wszystkimi pięcioma dowodami, a następnie, jak gdyby szydząc z samego siebie, przeprowadził własny, szósty, dowód.
— Dowód Kanta — z subtelnym uśmiechem sprzeciwił się wykształcony redaktor — jest również nieprzekonujący. I nie na darmo Schiller powiada, że rozważania Kanta na ten temat mogą zadowolić tylko ludzi o duszach niewolników, a Strauss je po prostu wyśmiewa.
Berlioz mówił, a zarazem myślał przez cały czas: “Ale kto to może być? I skąd on tak dobrze zna rosyjski?”
— Najlepiej byłoby posłać tego Kanta na trzy lata na Sołowki za te jego dowody! — nagle palnął nieoczekiwanie Iwan.
— Ależ, Iwanie! — wyszeptał skonfundowany Berlioz.
Propozycja zesłania Kanta na Sołowki nie tylko jednak nie oszołomiła cudzoziemca, ale nawet wprawiła go w prawdziwy zachwyt.
— Otóż to! — zawołał i jego lewe, zielone, zwrócone na Berlioza oko zabłysło. — Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: “Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale wymyślił pan coś, co się kupy nie trzyma. Może to i mądre, ale zbyt skomplikowane. Wyśmieją pana”.
Berlioz wybałuszył oczy. “Przy śniadaniu… do Kanta! Co on plecie?” — pomyślał.
— Ale — mówił dalej cudzoziemiec do poety, nie speszony zdumieniem Berlioza — zesłanie go na Sołowki jest niemożliwe z tej przyczyny, że Kant już od stu z górą lat przebywa w miejscowościach znacznie bardziej odległych niż Sołowki i wydobycie go stamtąd jest zupełnie niemożliwe, zapewniam pana.
— A szkoda! — wypowiedział się agresywny poeta.
— Ja również żałuję — błyskając okiem przytaknął mu niewyjaśniony podróżnik i ciągnął dalej. — Ale niepokoi mnie następujące zagadnienie: skoro nie ma Boga, to kto kieruje życiem człowieka i w ogóle wszystkim, co się dzieje na świecie?
— O tym wszystkim decyduje człowiek — Berlioz pośpieszył z gniewną odpowiedzią na to, trzeba przyznać, niezupełnie jasne pytanie.
— Przepraszam — łagodnie powiedział nieznajomy — po to, żeby czymś kierować, trzeba bądź co bądź mieć dokładny plan, obejmujący jakiś możliwie przyzwoity okres czasu. Pozwoli więc pan, że go zapytam, jak człowiek może czymkolwiek kierować, skoro pozbawiony jest nie tylko możliwości planowania na choćby śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysiąc lat, ale nie może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia?
Bo istotnie — tu nieznajomy zwrócił się do Berlioza — proszę sobie wyobrazić, że zaczyna pan rządzić, sobą i i
A bywa i gorzej — człowiek dopiero co wybierał się do Kisłowodska — tu cudzoziemiec zmrużonymi oczyma popatrzył na Berlioza — zdawałoby się głupstwo, ale nawet tego nie może dokonać, bo nagle, nie wiedzieć czemu, poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy naprawdę uważa pan, że ten człowiek sam tak sobą pokierował? Czy nie słuszniej byłoby uznać, że pokierował nim ktoś zupełnie i
Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego opowiadania o sarkomie i tramwaju i zaczęły go dręczyć jakieś trwożne myśli. “Nie, to nie cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… — myślał — to jakiś przedziwny facet… ale kim on w takim razie jest?”
— Ma pan, jak widzę, ochotę zapalić? — nieznajomy zwrócił się niespodziewanie do Bezdomnego. — Jakie pan pali?
— A co, ma pan do wyboru? — ponuro zapytał poeta, któremu skończyły się papierosy.
— Jakie pan pali? — powtórzył nieznajomy.
– “Naszą markę” — z nienawiścią odpowiedział Bezdomny.
Nieznajomy niezwłocznie wyciągnął z kieszeni papierośnicę i podał ją Bezdomnemu:
– “Nasza marka”…
I redaktorem, i poetą wstrząsnął nie tyle fakt, że w papierośnicy znalazła się właśnie “Nasza marka”, ile sama papierośnica. Była olbrzymia, z dukatowego złota, a kiedy się otworzyła, na jej wieczku zaiskrzył błękitnymi i białymi ogniami trójkąt z brylantów.
Każdy z literatów pomyślał co i
Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, a niepalący Berlioz podziękował.
“Trzeba mu będzie odpowiedzieć tak — zdecydował Berlioz. — Tak, człowiek jest śmiertelny, nikt temu nie przeczy. Ale rzecz w tym…”
Jednak nie zdążył nawet zacząć, kiedy cudzoziemiec powiedział:
— Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk! Nikt nie może przewidzieć, co będzie robił dzisiejszego wieczora.
“Jakieś głupie podejście do zagadnienia…” — pomyślał Berlioz i zaprotestował:
— No, to to już przesada. Wiem mniej więcej dokładnie, co będę robił dziś wieczór. Oczywista, jeśli na Bro
— Cegła — z przekonaniem przerwał mu nieznajomy — nigdy nikomu nie spada na głowę ni z tego, ni z owego. W każdym razie panu, niech mi pan wierzy, cegła nie zagraża. Pan umrze i
— A może wie pan, jaką? — ze zrozumiałą ironią w głosie zasięgnął informacji Berlioz, dając się wciągnąć w tę rzeczywiście dość idiotyczną rozmowę. — I może mi pan to powie?
— Chętnie — przystał na to nieznajomy. Zmierzył Berlioza spojrzeniem, jakby zamierzał uszyć mu garnitur, wymruczał przez zęby coś w rodzaju: “raz, dwa…Merkury w drugim domu… księżyc wzeszedł… sześć — nieszczęście… wieczór — siedem…” — i głośno, radośnie oznajmił: — Utną panu głowę!
Bezdomny dziko wytrzeszczył oczy na bezczelnego cudzoziemca, a Berlioz zapytał z kwaśnym uśmiechem: