Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 13 из 74



— Dwa razy chcieli mnie zatrzymać, raz na Skatiertnym i drugi raz tutaj, na Bro

— Co, co? Co on mówi? Kto się ukazał? — rozległy się ze wszystkich stron głosy.

— Konsultant! — odparł Iwan: — Konsultant dopiero co zabił, na Patriarszych Prudach Misze Berlioza.

Teraz z dalszej sali runął na werandę tłum, ciżba zgromadziła się wokół Iwanowego ogieńka.

— Przepraszam, przepraszam, proszę wyrażać się jaśniej — rozległ się nad uchem Iwana spokojny i uprzejmy głos. — Co to znaczy — zabił? Proszę powiedzieć, kto zabił.

— Zagraniczny konsultant, profesor i szpieg — rozglądając się odpowiedział Iwan.

— A jak on się nazywa? — zapytano go cicho, na ucho.

— Właśnie, jak się nazywa! — krzyknął zrozpaczony Iwan. — Żebym to ja wiedział, jak on się nazywa! Nazwisko było na wizytówce, ale się nie przyjrzałem… Pamiętam tylko pierwszą literę “W”, na “W” się nazywa! Co to było za nazwisko na “W”? — schwyciwszy się za głowę Iwan zapytał sarn siebie i nagle zaczął mamrotać: — We, we, we, wa… Wo… Waszner? Wagner? Weiner? Wegner? Winter? — Rozmyślał w takim napięciu, że poruszały mu się włosy na głowie.

— Wulf! — podrzuciła litościwie jakaś kobieta.

Iwan się wściekł.

— Idiotka! — wrzasnął, szukając oczyma tej, która się odezwała. — Co tu ma do rzeczy Wulf? Wulf nic tu nie zawinił! Wo, wa… Nie, nie pamiętam! Wiecie co, obywatele — zadzwońcie co prędzej na milicję, niech wyślą w pościg za konsultantem pięć motocykli z karabinami maszynowymi. Ale nie zapomnijcie powiedzieć, że jest z nim jeszcze dwóch, jakiś taki kraciasty dryblas, pęknięte szkło w binoklach, i czarny kot, taki tłusty… A ja póki co przeszukam Gribojedowa, coś mi mówi, że jest tutaj!

Iwan w podnieceniu rozepchnął otaczający go tłum, zaczął wymachiwać świeczka polewając się woskiem i zaglądać pod stoliki. Wtedy ktoś zawołał: “Gdzie lekarz?” i pojawiła się przed Iwanem czyjaś jowialna, mięsista, wygolona i dobrze odżywiona twarz w rogowych okularach.

— Towarzyszu Bezdomny — powiedziała ta twarz jubileuszowym głosem — uspokójcie się! Wyprowadziła was z równowagi śmierć tego, którego wszyscy tak kochaliśmy, śmierć Michała Aleksandrowicza… nie, po prostu Miszy Berlioza. Wszyscy świetnie to rozumiemy. Potrzebny jest wam spokój. Towarzysze zaraz was odprowadzą do łóżka, prześpicie się…

— Czy ty — szczerząc zęby przerwał mu Iwan — rozumiesz, że trzeba złapać profesora? Co mi tu głowę zawracasz jakimiś bzdurami? Kretyn!

— Towarzyszu Bezdomny, jak tak można?! — odpowiedziała twarz czerwieniąc się, wycofując i żałując już, że się w to wszystko wdała.

— O, nie, dla kogo jak dla kogo, ale dla ciebie nie będę miał litości — z cichą nienawiścią powiedział Iwan.

Skurcz zeszpecił jego twarz, pośpiesznie przełożył świeczkę z prawej ręki do lewej, zamachnął się szeroko i dał w ucho współczującej twarzy.

Wtedy wreszcie zrozumiano, że należy się rzucić na Iwana, i rzucono się na niego. Świeczka zgasła, okulary, które zeskoczyły z twarzy, w mgnieniu oka zostały rozdeptane. Iwan wydał z siebie straszliwy okrzyk bojowy, który ku powszechnemu podziwowi dał się słyszeć nawet na bulwarze, i zaczął się bronić. Rozległ się brzęk spadających ze stolików naczyń i krzyki kobiet.

Podczas kiedy kelnerzy wiązali poetę serwetami, w szatni kapitan brygu rozmawiał z portierem.

— Nie widziałeś, że jest w samych kalesonach? — zimno zapytywał pirat.

— Ale przecież, Archibaldzie Archibaldowiczu — odpowiedział przerażony portier — jakże mogłem ich nie wpuścić, skoro oni są członkiem Massolitu?

— Nie widziałeś, że jest w samych kalesonach? — powtórzył pirat.

— Ulitujcie się, Archibaldzie Archibaldowiczu — mówił purpurowiejąc portier — co ja miałem zrobić? Sam rozumiem, na werandzie siedzą damy…

— Damy nic tu nie mają do rzeczy, damom jest to obojętne — odpowiadał pirat dosłownie spopielając portiera oczyma. — Ale milicji to nie jest obojętne! Człowiek w bieliźnie może kroczyć ulicami Moskwy tylko w jednym wypadku, w tym mianowicie, kiedy towarzyszą mu milicjanci, i tylko w jednym kierunku — na komisariat! A tyś powinien wiedzieć, skoro jesteś portierem, że masz obowiązek gwizdać nie zwlekając ani przez sekundę. Słyszysz? Słyszysz, co się dzieje na werandzie?

Wtedy na wpół oszalały portier usłyszał jakoweś jęki dobiegające z werandy, szczęk tłuczonych naczyń, krzyki kobiet.

— No i co mam teraz z tobą zrobić? — zapytał flibustier.

Skóra na twarzy portiera przybrała tyfusowy odcień, jego oczy zmartwiały. Wydało mu się, że czarna fryzurę z przedziałkiem okrył ognisty jedwab. Znikł śnieżny gors, znikł frak, a za skórzanym pasem zjawiła się głownia pistoletu. Portier widział już oczyma wyobraźni, jak wisi na marsarei fokmasztu. Na własne oczy oglądał swój własny wywalony język i znieruchomiałą, opadłą na ramię głowę, usłyszał nawet plusk fali za burtą. Kolana się pod nim ugięły. Ale wtedy flibustier użalił się nad nim i zagasił swe palące spojrzenie.

— Uważaj, Mikołaju, żeby mi to było ostatni raz! Takich portierów to nam tu nie potrzeba. Idź lepiej za stróża do cerkwi. — Powiedziawszy to kapitan brygu szybko, wyraźnie i precyzyjnie zakomenderował: — Bufetowy Pantielej. Milicja. Protokół. Wóz. Do czubków. — I dorzucił: — Gwiżdż!

W kwadrans potem niezmiernie podniecona publiczność nie tylko w restauracji, ale także na bulwarze i w oknach sąsiadujących z ogrodem restauracji domów, patrzyła, jak Pantielej, portier, milicjant, kelner oraz poeta Riuchin wynoszą z bramy Gribojedowa spowitego jak niemowlę młodego człowieka, który zalewał się łzami, pluł, szczególnie starając się trafić w Riuchina, i krzyczał na cały bulwar:

— Dranie!… Dranie!…

Kierowca ciężarówki z gniewnym obliczem zapuszczał silnik. Obok dorożkarz zacinał szkapę, chłostał ją po kłębach lejcami barwy bzu, krzyczał:

— Tutaj, tutaj, to wyścigowa klacz! Ja już woziłem do wariatów!



Dokoła huczał tłum, omawiał niezwykłe wydarzenie. Był to, jednym słowem, obrzydliwy, niegodny, gorszący, świński skandal w złym guście, skandal, który skończył się wtedy dopiero, kiedy ciężarówka odjechała wreszcie sprzed bramy Gribojedowa uwożąc nieszczęsnego Iwana Nikołajewicza, milicjanta, Pantieleja i Riuchina.

6. Schizofrenia, zgodnie z zapowiedzią

Kiedy do izby przyjęć sły

Kiedy Riuchin spostrzegł wchodzącego, zbladł, odkaszlnął i nieśmiało powiedział:

— Dzień dobry, doktorze.

Doktor ukłonił się poecie, ale nie patrzył na niego, tylko na Iwana. Ten zaś zmarszczywszy brwi siedział nieruchomo, ze zła twarzą, i na widok lekarza nawet nie drgnął.

— Panie doktorze — nie wiedzieć czemu tajemniczo zaszeptał Riuchin, lękliwie zerkając na Iwana — to jest znany poeta, Iwan Bezdomny… i, widzi pan… obawiamy się, czy to przypadkiem nie delirium…

— Dużo pił?

— Nie bardzo, trochę, nie tak znowu, żeby…

— Nie próbował łapać karaluchów, myszy, krasnoludków albo uciekających psów?

— Nie — odpowiedział z westchnieniem Riuchin — widziałem go wczoraj i dzisiaj rano… Był zupełnie zdrów.

— A dlaczego w kalesonach? Zabrano go z łóżka?

— Panie doktorze, on w takim stanie przyszedł do restauracji…

— Tak, tak — powiedział ogromnie zadowolony lekarz — a siniaki? Bił się z kimś?

— Spadł z ogrodzenia, a potem w restauracji uderzył jednego kolegę… i jeszcze parę osób…

— Tak, tak — powiedział doktor, odwrócił się do Iwana i dodał: — Dzień dobry!

— Serwus, draniu! — głośno, z nienawiścią odpowiedział Iwan.

Riuchin zmieszał się do tego stopnia, że nie ośmielił się nawet podnieść oczu na uprzejmego lekarza. Ale tamten ani trochę się nie obraził, tylko wprawnym ruchem zdjął okulary, rozchylił fartuch, włożył je do tylnej kieszeni spodni, a następnie zapytał Iwana:

— Ile pan ma lat?

— Idźcież wy wreszcie do wszystkich diabłów! — ordynarnie wrzasnął Iwan i odwrócił się.

— Czemu pan się złości? Czy powiedziałem coś niegrzecznego?

— Mam dwadzieścia trzy lata — powiedział ze wzburzeniem Iwan — i złożę na was wszystkich zażalenie. A już zwłaszcza na ciebie, ty gnido! — Riuchinem zajął się oddzielnie.

— A z jakiego powodu chce pan składać zażalenie?

— A z takiego, że mnie, zdrowego i normalnego człowieka, związano i przemocą przywieziono do domu wariatów! — gniewnie odpowiedział Iwan.

W tym momencie Riuchin spojrzał na Iwana i zmartwiał — w oczach poety nie było ani cienia obłędu. Nie były już zamącone, jak w Gribojedowie, ale znowu normalne, jasne i czyste.

“O rany! — pomyślał Riuchin z przerażeniem. — Przecież on jest rzeczywiście zdrowy! A to ci historia! I po cośmy go tu przywlekli? Normalny, zupełnie normalny, tylko morda podrapana…”

— Znajduje się pan — spokojnie powiedział lekarz przysiadając na jednonogim białym taborecie — bynajmniej nie w domu wariatów, ale w klinice. I nikt pana nie zamierza tu zatrzymywać, jeżeli nie będzie to konieczne.

Iwan spojrzał z niedowierzaniem, ale jednak wymruczał:

— Dzięki ci, Boże! Nareszcie znalazł się wśród tych idiotów jeden normalny! A największym idiotą jest oczywiście to skretyniałe beztalencie — Saszka!

— A kto to taki, ten Saszka — beztalencie? — zainteresował się lekarz.

— A ten tam, Riuchin — odpowiedział Iwan i wystawił brudny palec w kierunku Riuchina.