Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 14 из 48

Czarne istniały równie długo jak Anioły Białe, i zawsze na nie polowały. Gabriel wspomniał o tym raz, lecz nader niechętnie. Paru młodszych Aniołów szeptało, że wśród Czarnych znajduje się ukochany niegdyś brat Gabriela.

– Brat? – zdziwił się Ave. – To niemożliwe! Nie brat…! A jednak właśnie Gabriel potwierdził, że kiedyś, dawno, dawno temu, nie było podziału na Anioły Białe i Czarne; wszyscy stanowili jedną, potężną gromadę i wszyscy byli Świetliści. Ale część z nich nie chciała pełnić roli posłańców od Bogów do ludzi.

– Uważali, że dorównują Mocą Najwyższej Światłości, człowiek zaś jest zbyt marnym stworzeniem, by poświęcać mu uwagę – wyjaśnił ze smutkiem Gabriel.

– Niektórzy twierdzą, że to było inaczej – wtrącił Archanioł Michał, ale gdy młode Anioły zaczęły go wypytywać, umilkł zasępiony.

W każdym razie to Światłość strąciła część Aniołów z Drabiny i przemieniła w Czarnych. Dla Światłości nie było to trudne. Od tej pory Czerń stała się symbolem Zła, znakiem Ciemnych Mocy. Jednak Czarne, w odwecie za wyrządzoną im – w ich mniemaniu – krzywdę, pałały żądzą zemsty i atakowały każdego napotkanego Anioła.

Ave kulił się teraz w postaci pół człowieka i pół anioła, okaleczony i słaby, Czarny zaś czekał. Coraz dłużej przesiadywał też na drzewie, rosnącym w ogrodzie obok domu małej Istoty. Ave wiedział, na co Czarne czekają. Popełnił tak straszny błąd. Zamierzał swoim lotem przydać Mocy Światłu, a przydał jej Czarnym. Już nigdy nie dowie się, jak brzmi Muzyka Sfer, a mała ludzka Istota nie zazna, smaku dojrzałego życia; nawet różowe kwiaty wiśni umierają, gdy na gałęzi usiądzie Czarny.

Czarny więc czekał – i triumfował.

– Jesteś tego pewien, mój bracie? – zaszemrał głos Vei. – A może twój koniec będzie także moim końcem, gdyż zostanę wówczas sam, bez drugiej połowy? Gdy cię zabraknie i zniknie nasz układ, wówczas mój Mrok zgęstnieje i nie da się w nim oddychać. Wy tam, na Drabinie, nie czując naszego istnienia, oddawalibyście się bez przeszkód głoszeniu chwały Światłości. A my bez was ulegamy zwyrodnieniu, a zwyrodniałe Zło, nieograniczone walką z Dobrem, jest groźne i obrzydliwe. Tak, ja czekam, Ave, lecz czekam dlatego, że twój kres będzie także zmianą dla mnie. Lękam się jej.

– Więc czemu mnie okaleczyłeś? – zdziwił się Ave.

– Takie jest nasze przeznaczenie, taka jest moja rola w układzie Dobra i Zła. Światłość nie po to strąciła nas z Drabiny, abyśmy wspierali Dobro. Uczyniła to, abyśmy stworzyli mu przeciwwagę, inaczej Dobro, nie wystawiane wciąż na próbę, nie miałoby żadnej wartości. Ale może ja, braciszku, nie lubię swojej roli? – zaskrzeczał Vea ciemną, ptasią nutą.

Zatem Czarny czekał, aż mała ludzka Istota zgaśnie, a wraz z nią rozproszy się w Mroku jego bliźniaczy brat. Mrok wówczas tak zgęstnieje, że odbierze Czarnemu wolną wolę czynienia Zła, zamieniając ją w przymus.

I Ave czekał, patrząc bezradnie, jak słabnie płomyczek Światła, i czując, jak stygną drewniane koraliki. Dziwił się tylko, że Zło, które jawiło mu się wcześniej jako prymitywna, niszczycielska i zarazem triumfująca siła, zawiera też w sobie smutek, osamotnienie i poczucie klęski.

TO się zbliżało. Koniec był bliski. Może i lepiej? Ave miał już dość męczarni na obcej Ziemi, którą wcześniej widywał jedynie z wysokości Niebieskich Pastwisk; miał dość nieustającej bliskości Czarnego i jego zaskakujących wypowiedzi. Na Drabinie nie było takich niespodzianek; Drabina była ostoją – Ave wolał umrzeć, niż słuchać głosu Vei, który sprawiał ból. Ale ta mała ludzka Istota powi

Mijały dni, Ewa chodziła regularnie do szkoły – i nic się nie wydarzało.

– Rekord! – powiedział z dumą Jan. – Jutro minie trzy tygodnie od czasu, gdy bosą stopą stanęłaś na szkło. Miałaś rację, A

Lecz A

Ewa też była czujna i niespokojna.

– Dziwne, lecz czuję się tym gorzej, im dłużej nic się nie dzieje. Powi

Bezdomny zakwilił jak ptak i zaczął splatać i rozplatać swoje długie włosy. Ewie wydało się, że przez ułamek chwili dostrzegła po raz pierwszy jedno z jego oczu: wielkie i błękitne jak niebo. Lubiła kłaść się czasem na łące i spoglądać w nieskończoną przestrzeń ponad ziemią. Miała wtedy uczucie, że błękit nawarstwia się, to znowu rozrzedza, granatowieje lub ucieka gdzieś w szaroniebieski przestwór. To właśnie przypominało jej odsłonięte na moment jedno oko Bezdomnego. Moment był tak krótki, że zaraz doszła do wniosku, iż to jej się tylko zdawało. Wszak nikt z ludzi nie miał takich oczu. Takie oczy nie istniały. Oczy, jak by powiedział tato, to precyzyjny mechanizm optyczny, nie zmieniają kolorów i wbrew pozorom, a także poetom, nie mają głębi.

– Skąd tym razem przyjdzie to COŚ, co mnie prześladuje? I jak mam się zachować? Co zrobić z bólem, jeśli jest większy, niż można znieść? Co zrobić ze Złem, które gdzieś blisko się czai? – pytała go, ale bardziej samej siebie.





– Musisz je oswoić. Spróbuj, to nie powi

– Znowu mówisz! – ucieszyła się. – Nie rozumiem, co znaczy “oswoić Zło”. Wytłumacz… – Ale on milczał i nie powiedział więcej ani słowa.

Czarny Ptak odleciał w dniu, w którym Ewa straciła przytomność. Przed jej oczami rozwarła się taka sama bolesna czerń jak wówczas, gdy osiem lat temu wpadła do wilczego dołu. I stało się to równie nagle. Stała przy oknie, zastanawiając się, dlaczego świat wokół niej, wcześniej tak kolorowy, nabiera szaroburych barw, gdy nagle ta szarość zgęstniała, ściemniała i rozlała się przed jej oczami.

A

– Dlaczego on tak biegnie? – pomyślała z nagłym lękiem A

W szpitalu nikt się już nie dziwił, gdy karetka pogotowia przywoziła tę znajomą dziewczynkę. Dotąd lekarze zawsze żartowali, że “do wesela się zagoi”, a żartowali tak, gdy zszywali Ewie rozbitą głowę, wkładali do gipsu nogę, robili rentgen złamanej ręki. Tym razem, po wstępnych badaniach, lekarz nic nie powiedział. W milczeniu przeglądał wyniki analizy krwi, oglądał jakieś wykresy, wpatrywał się w rządki cyfr i znaków na monitorze komputera.

– Do wesela się zagoi, prawda? – usiłowała dodać sobie odwagi A

– …ależ nic mi nie jest! Tym razem naprawdę nic mi nie jest! W każdym razie nie czuję żadnego bólu, ani nie widać, żeby mi coś było. Puśćcie mnie!

Babcia modliła się w głębi duszy, żeby jednak to COŚ było widać. To, co widać, łatwo jest leczyć. To, czego nie widać, jest stokroć gorsze, gdyż skryte głęboko wewnątrz organizmu, może czaić się podstępne, złe, triumfujące.

– Do wesela się zagoi, panie doktorze – znów błagalnie zażartowała A

– Zrobimy jeszcze jedną serię badań. Nigdy nic nie wiadomo. Teraz wyszło tak, jutro wyjdzie inaczej. Może lepiej. Organizm ludzki jest pełen niespodzianek – odparł doktor wymijająco.

– Co to znaczy, że “wyszło tak”? – dociekała A

– Być może… ale podkreślam, że nie ma żadnej pewności – zaznaczył lekarz, nabierając oddechu. – Otóż niewykluczone, ale tylko niewykluczone…

– Niechże pan to z siebie wyrzuci! – krzyknęła A

– Niewykluczone, że to może być białaczka – powiedział szybko, jakby chciał pozbyć się tych słów jak najprędzej. W gabinecie zapadło przeraźliwe milczenie.

– Co mamy robić? – spytała szeptem A

– Nic. Na razie nic. A potem być może też nic. Bo jeśli to białaczka, a nie jakieś… jakieś chwilowe zawirowanie organizmu… Otóż jeśli to jest TA białaczka, ta jej odmiana, o której myślę, no to… no to ona w zasadzie nie poddaje się leczeniu.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – wyszeptała A

– Chcę powiedzieć, że wszelkie próby leczenia przemieniłyby ostatnie miesiące życia, dziewczynki w straszliwą, nie kończącą się torturę, która i tak by jej nie uratowała. Takie jest moje zdanie. Być może specjalista powie coś i