Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 8 из 47

A owszem, była babcia. Dzieci również. Babcia gotowała obiad, przeszkodziłam jej w tym, z czego, dziwna rzecz, wydawała się bardzo zadowolona.

– A to już nas tu wszystkich pytali, kiedy Grażynka do domu wróciła, każdego oddzielnie, każdy widział to samo, jak raz na pogodę dojechała, bo samochodem była, jeszcze się kłopotała, bo deszcz, mówili, od zachodu idzie, a ona na zachód się wybiera. Aby na sam ślub nie doszedł, tak się troskała, bo to zła wróżba. Na poręczy od fotela przysiadła i w ten ekran patrzyła, a zięć się z córką sprzeczał o te czekoladki, co na reklamie były dopiero co. Gdzie jej tam było Weronikę mordować, sama ją zaprowadziłam i dom pokazałam, bo Fiałkowskich od młodości znałam, a Henio nawet dosyć długo za mną latał i przez to Weronika mnie nie lubiła, chociaż ja na niego nie reflektowałam. Ale udawała, że nic takiego, więc grzeczna była, a kawy to już się pani na pewno napije!

Wszystko to usłyszałam, zanim w ogóle zdążyłam cokolwiek wyjaśnić, nawet pytania o powrót Grażynki nie było mi dane skończyć. Babcia postawiła przede mną kawę, zgasiła w kuchni gaz, na którym coś bulgotało, zdarła, z siebie fartuch kuche

– Tak długo…? – zaczęłam.

Babcia była szybsza.

– Pewnie, że długo, czterdzieści pięć lat tu mieszkam, krótko po ślubie przyjechaliśmy, mój mąż w hucie szkła pracował, a Fiałkowski ekonomistą tam był. I zaopatrzeniowcem. Dwie córki urodziłam, syna chcieliśmy mieć, a tu nic, chłopiec się jakoś nie przytrafił, ale gdzie mnie było do romansów, też pracowałam, ledwo dziewczynki do szkoły poszły, Henio żonę miał, ale mu umarła i drugi raz już się nie ożenił, a zaraz potem Weronika do niego przyjechała i tak już zostało. Jak owdowiałam, akurat Madzia za mąż poszła i Jola na świat przyszła, a potem Ania, tośmy te dwa mieszkania zamienili na jedno większe, a tu proszę, Grzesia mamy! U Jadzi też pobyłam trochę, ale oni nad samym morzem, drugi zięć w rybach robi, a mnie tam jakoś tak zimno było i morza się boję, więc wolę tu. I jedna córka, znów dziewczyna, już myślałam, że wnuka nie doczekam, a oto jest! To już do samej śmierci się nie ruszę, a młoda to ja, proszę pani, nie jestem, siedemdziesiąt cztery lata skończyłam, byle Grzesia wychować. I sama pani widzi, jakie rozumne dziecko, nie w telewizję się gapi jak te różne głupie, tylko mechanizmy go tak ciągną, aż się trzęsie, a zmyślny taki, że wszystko sam zgadnie!

Wyraźnie poczułam, że muszę zwekslować pogawędkę na i

– Bardzo mądrze! – pochwaliłam z przekonaniem i możliwie głośno. – Telewizja dzieci ogłupia. To co ona miała takiego, ta Weronika, że ktoś spróbował ją okraść?

Babcia, która już zaczęła o pierwszych ząbkach Grzesia, ucięła nagle.

– Co?

– Znała ich pani tyle lat, pan Fiałkowski pracował, kochał panią, jak to się mogło stać, że jego siostra nagle znalazła się w nędzy? Plotki krążą, że coś po nim zostało, a ona tylko symulowała biedę, ja akurat wiem, że zostały znaczki, pani też pewnie wie, ale te znaczki to żaden majątek. Znam się na tym trochę. A musiał chyba coś mieć, skoro całe mieszkanie jej rozbebeszyli, a kto ma o tym wiedzieć lepiej niż pani?

Babcia zachybotała się jakoś i zeszła z Grzesia.

– Pod koniec życia, to już on nie tak bardzo – wyznała z lekkim oporem i zrozumiałam, że zanik płomie

– Nie wstyd jej było tak udawać? – zgorszyłam się.

– Wstyd…! Wstydu to ona wcale nie miała! Wszystko po nim posprzedawała, wszystko, a jeszcze gadała, ale tak półgębkiem, że na rupiecie pieniądze potracił, a ona teraz żyć nie ma z czego! Może to i były rupiecie, ale jak kto ma swoje kiełbie we łbie i rupiecie sobie zbiera, to i zapłaci za to, nie? A Henio zbierał, pokazywał mi nawet kiedyś, a taki zadowolony, że aż świecił, aż się w końcu wydało, że woli te rupiecie ode mnie. No to niech ma!

Oj, dramat to musiał być wystrzałowy, sądząc z dźwięczącego w głosie babci zapiekłego żalu i urazy. Ciekawe, co też Henio pokazywał, na pytanie wprost babcia nie odpowie, obrazi się ponownie, bo dla mnie też te rupiecie okażą się ważniejsze niż romansowe układy międzyludzkie, zawiedzione nadzieje i zranione serca. A niechby nawet tylko ambicje! Jakoś dyplomatycznie trzeba…

– Bo oni tacy są, proszę pani, ci mężczyźni – powiedziałam w natchnieniu, starając się, żeby wypadło z rozgoryczeniem i ponuro. – Od wieków byli. Zawsze jakieś tam strupie albo prace naukowe były ważniejsze od nas, tysiąc lat temu kobiety przez nich płakały, o jednym słyszałam, który, nie uwierzy pani… – zawahałam się, kogo wybrać, bo doprawdy o różnych słyszałam – guziki zbierał! Guziki! Rozmaite, a co starsze, to na targowiskach kupował, cały wór tego po nim został.

Zaciekawiłam babcię.

– I co?

– I żona wszystko wyrzuciła. Zwyczajnie, na śmietnik.

– A pewnie…

– Zaraz. A potem się okazało, że niektóre z nich były srebrne, złote, zabytkowe, jeden nawet z brylantem w środku. Majątek!

Babcia się niemal zachłysnęła.

– Coś takiego…! I jakże to wyszło na jaw?

– Śmieciarz znalazł, przegrzebał i zaczął sprzedawać, bo co mu szkodziło. Nie znał się, więc go oszukali, ale zaraz potem ruszyli się zbieracze, no i cena poszła w górę. Ktoś tam się zainteresował, skąd ten skarb…





– No wie pani…! To i Henio może…?

– A może. Ale guzików chyba nie zbierał?

– Nie. Pieniądze. Znaczy, mówił, że pieniądze, chociaż gdzie to tam było do pieniędzy podobne. Poczerniałe, obgryzione, całkiem byle co, człowiek by się po to nawet nie schylił. Całe pudła miał tego, przegródki porobił, takie jakby tacki, a patrzył na te śmieci, jak w życiu na mnie nie spojrzał! No to już swoje wiedziałam…

Opanowałam emocje i zapaliłam papierosa, żeby w pełni odzyskać głos. Popielniczka stała na stole, nie było obaw, że popełniam niewybaczalne faux-pas.

– Tak jakby ich pani nie znała, tych mężczyzn – rzekłam z wyrzutem. – Mówiła pani o tym komuś?

– A skąd! Raz jeden to było, a Henio kazał mi przysięgać, że nikomu nie powiem, jak mi pokaże swój skarb. Myślałam, że naprawdę skarb i taka się poczułam… no… ważna. A tu śmieci…

– A Weronika?

– Co Weronika?

– Wiedziała o tym?

– Jak by taka nosacizna mogła o czym nie wiedzieć…! – wyrwało się babci z goryczą. – Znaczy, chciałam powiedzieć, świeć, Panie, nad jej duszą, niech jej ziemia lekką będzie… Kto ją tam wie, pewno wiedziała, jak nie od zawsze, to później. Dość miała rozumu, żeby nie wyrzucać.

– Nie bardzo jej ten rozum na zdrowie wyszedł – westchnęłam. – Ale teraz przynajmniej wiadomo, po co ją jakiś tam zamordował i czego u niej szukał. Duże to było?

Babcia wydawała się lekko skołowana i przepełniona zgrozą.

– Co czy duże?

– Ten zbiór. No, te pudła. Mówi pani, że było w pudłach?

– W pudłach. Żelaznych. Albo może blaszanych, ale chyba żelaznych, bo ciężkie, Henio sapał, jak przenosił na stół. Nawet sobie pomyślałam, że co on taki słaby, no, niby młody nie był, sześćdziesiątki dochodził, ale zdrowy mi się wydawał, chłop jak rydz. A mój mąż już chorował…

Cały ten układ kolekcjonersko-damsko-męski mogłam sobie doskonale wyobrazić. Babcia musiała mieć wtedy czterdzieści parę, pod pięćdziesiątkę, kobieta, można powiedzieć, w zaawansowanym kwiecie wieku. A mąż chory… Stały wielbiciel pod ręką bardzo by się przydał, bez względu na grymasy ewentualnej przyszłej szwagierki. Ale nie jest to już wiek ślepych ogni, rzucających się sobie w objęcia wbrew całemu światu…

Byłabym spytała babcię brutalnie i wprost, czy udzieliła glinom wieści o zbiorach nieboszczyka, ale znów mnie cofnęło. Dysonans. Nietakt. A cóż to za potwornie uciążliwe życie z tą subtelnością i szacunkiem dla cudzych uczuć, jak w tych warunkach prowadzić dochodzenie…?!

Co do żelaznych pudeł, byłam pewna, że ich nie znaleźli, a jeśli nawet, to bez zawartości, bo inaczej spytaliby o nie Grażynkę. W każdym razie ruszyliby temat. Znaczki, na które czatowała i które powi

Babcia sama wskoczyła mi w temat.

– A tak naprawdę, to ja o tym w ogóle nikomu nie mówiłam – rzekła z westchnieniem lekkiego zakłopotania. – Henio też się nie chwalił, bo i nie było czym, a w dodatku bał się trochę Weroniki. Mnie też było dosyć nie bardzo, bo tu mąż chory, a tu już drugi się wciska, ludzie by zaraz gadać zaczęli, to na co mi to? Teraz, na starość, to już wszystko jedno, ale wtedy młoda jeszcze byłam i całkiem do rzeczy, dziś pewno nikt by nawet nie uwierzył.

Oko mi samo poleciało do portretowych zdjęć ślubnych, wiszących na ścianie. Widać było na nich różnicę czasów, w środku babcia z dziadkiem, a po bokach obie córki. Owszem, owszem, pół wieku temu babcia była piękną kobietą, urodę miała z gatunku długotrwałych i w okolicach pięćdziesiątki wciąż chyba jeszcze mogła się podobać. Nie powiększyłam grona niedowiarków.

– Ja wierzę… – zaczęłam.