Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 43 из 47

No jak to, dokąd poszła, a dokąd miała iść, jak nie tam, gdzie i Wiesiek miał się pokazać! O żelastwach nieboszczki Fiałkowskiej słyszała, no i co z tego? Niewyraźnie słyszała i niedokładnie, swoje interesy oni załatwiają między sobą, ona się nie wtrąca, ale co jej szkodziło, tak na wszelki wypadek, polecieć tam i popatrzeć?

O której…? A czy ona wie, o której, nie zegarek miała w głowie. No, po ósmej na pewno, możliwe, że blisko dziewiątej, możliwe, że i przed, i po. Jak długo tam siedziała? Wcale nie siedziała, pospacerowała sobie, tak różnie, trochę od frontu, trochę od tyłu…

Co widziała? A co mogła widzieć w tych ciemnościach! O, rzeczywiście, pół godziny po zachodzie, nie pół, tylko najmarniej godzinę albo i półtorej, a to już ciemno prawie całkiem. E tam, latarnie, tyle świecą co kot napłakał… To po co tam chodziła i patrzyła? No, bo miała nadzieję, że Wieśka zobaczy. Wcale nie kręci, mówi, jak było…

Z szalonym oporem i pod wpływem przypomnienia, że za fałszywe zeznania i tak dalej, Marlenka wydusiła wreszcie z siebie, że owszem, coś widziała. Od tyłu. Człowiek jakiś wyszedł z domu Fiałkowskich… Nie, wchodzącego nie widziała, to potem dopiero… Wracającej do domu Weroniki też nie widziała, wie, że podobno wróciła po ósmej, ale nie widziała i już. Możliwe, że przyszła tam później, a możliwe, że Weronika wróciła od tyłu, jak ona spacerowała od frontu. Widziała, jak człowiek wyszedł, niósł coś, śpieszył się, poleciał do domu tego Baranka, czy jak mu tam, a potem wrócił do Fiałkowskich, no i owszem, wtedy widziała, że wszedł. A tuż przedtem widziała, że przylazł drugi, też wszedł, zaraz potem wyleciał pierwszy i znów coś niósł, a drugi wyleciał za nim i obaj polecieli do Baranka, czy jak mu tam. Nawet poszła kawałek za nimi, ale bała się, że Wieśka przeoczy, więc wróciła, bo co ją ci i

O nie, nie pchała się tam, wcale nie chciała nikomu włazić w oczy. Dlaczego? Bo nie i już! No dobrze, powie, bo Wiesiek nie lubi, jak się tak za nim łazi, to co się miała narażać, wolała, żeby jej nikt nie widział.

I co tam było w domu Baranka, czy jak mu tam, nie ma pojęcia. Słyszeć owszem, słyszała, jakieś huki, brzęki, hurgoty, trzaski… Zadyma. Ale krzyków nie było słychać, nie na gębę się przekomarzali, tylko chyba odręcznie. Nie, kto to był, ci dwaj, przysięgać nie będzie, w ciemnościach i tak trochę z daleka naprawdę źle widać, zgadywać może, proszę bardzo, nawet dosyć łatwo jej przyjdzie… Bo co? Bo ma oczy w głowie i co widzi, to widzi. Kuba po mordzie dostał.

Na drugi dzień rano go obejrzała, wieczorem był w porządku, a rano już taki udekorowany, to gdzie i kiedy miał po ryju zarobić, jak nie wtedy i tam? Później od niego do domu wróciła, on już był, nawet o tym nie wiedziała, bo siedział w drugim pokoju jak mysz pod miotłą, spać się położyła, ale słyszała, jak Antoś wrócił i obaj coś tam do siebie gadali. Nie, Wieśka się nie doczekała, Antoś ją spod domu Fiałkowskich wygonił, zagroził, że Wieśkowi doniesie, więc poszła sobie.

Co Antoś tam robił? No jak to co, na te żelastwa był umówiony. Przykazał jej trzymać gębę na kłódkę, więc trzymała, ciągle ze strachu przed Wieśkiem. Nie wie, kiedy tamci z domu Baranka, czy jak mu tam, wyszli i co robili, bo nie ich pilnowała, przed frontem była, jak ją Antoś dostrzegł i do widzenia. Od razu się wściekł. A skoro poszła, jasne jest, że nie widziała nic więcej, a że Wieśka tam nie było, to pewne, i niech ta zdzira nikomu kitu nie wciska.

Kitem okazała się wysoce kłamliwa zmiana pierwotnych zeznań zgwałconej Hani, która całkowicie wycofała się z gwałtu i jęła deklarować płomie

Sensu to nie miało za grosz, bo i godziny się Hani trochę myliły, i świadkowie uparcie zeznawali swoje, i w rezultacie jedynym pozytywnym skutkiem zmienionego zeznania, był gwałtowny wybuch szczerości Marlenki, zażarcie broniącej narzeczonego. Wybuch, można powiedzieć, rewelacyjny.

– Rany boskie! – jęknęłam ze zgrozą. – Wszyscy łżą, aż wióry lecą. Jak oni z tego wydłubią jakąś prawdę?

– Zważywszy, iż chłopiec sąsiadów, dziecko niewi

– Rozdwoiła się? Tu Marlenka, a tam Hania z Wiesiem…

– Odeszła na trochę, żeby się nasycić zemstą. Popatrzeć, jak Marlenka w nerwach lata i szuka Wiesia. Ponapawała się widokiem i wróciła na przedstawienie piwniczne. Zastana sytuacja w najmniejszym stopniu nie wskazywała na jakąkolwiek przerwę w igraszkach.

– No dobrze. W jakim zakresie to rozbija zeznania Ksawusia? Można przyjąć, że towarzyszył mu Patryk, ale który tam leciał pierwszy, a który drugi?

– Tego ona nie rozstrzygnie, bo tam rzeczywiście jest ciemno, a jej to było obojętne. Stwierdziła tylko, że nie Wiesio i nie jej brat, Antosia odróżnić byłoby dość łatwo, jest wyraźnie niższy, zaś pozostałych Marlenka miała w nosie.

– Najwięcej powinien wiedzieć Antoś – orzekłam stanowczo. – Bardzo długo sterczał tam na świecy i wszystko widział.





– Toteż Antoś właśnie jest przesłuchiwany. Mają go pod ręką, bardzo zadowoleni, że siedzi. Za to nasi tutaj wypuścili Przecinaka i teraz plują sobie w brodę, mieli do dyspozycji chociaż te czterdzieści osiem godzin, nie skorzystali i teraz znów go będą szukać do uśmiechniętej śmierci. A do Patryka aż im się ręce trzęsą.

– A, właśnie! – przypomniałam sobie nagle. – A co z tym…?

Janusz popatrzył na zbiór numizmatyczny, jakby go pierwszy raz w życiu widział na oczy. Zakłopotał się.

– Do licha! Zapomniałem im o tym powiedzieć.

Wyraźnie poczułam, że powi

– Czy to… – zakwiliła słabiutko Grażynka. – Czy to… Jakoś coś tam zmienia…? Nie, chyba oszalałam, nie będę nabierała nadziei!

Prawie zapomniałam, że ona tu siedzi i słucha, i teraz kolnęły mnie wyrzuty sumienia. Ksawuś w swoich zeznaniach nakręcił wprawdzie, ile tylko zdołał, ale wyraźnie było widać, że czynił to w obronie własnej. Prawda wyglądała gorzej dla niego bez względu na to, czy leciał za Patrykiem, czy przed, jakiś współudział w zbrodni dawało mu się przypisać śpiewająco. Zeznania Patryka stawały się już elementem, warunkującym istnienie wszechświata, zaś ich brak wszelką nadzieję mordował bezlitośnie. Jak on się będzie bronił? Czy może nie będzie się bronił wcale…?

Zważywszy, iż przy okazji Janusz zdobył i przyniósł kopię całego przesłuchania Ksawusia, dużą część nocy mieliśmy z głowy.

Patryk zgłosił się do glin nazajutrz rano całkowicie dobrowolnie.

Zostaliśmy o tym powiadomieni od razu, ściśle biorąc powiadomiony został Janusz, ale to już nie miało znaczenia. Co jakiś czas uzyskiwał kolejne informacje z placu boju, dzięki czemu rychło dowiedziałam się, że w pierwszym rzucie Patryk wystawił Ksawusia. Gwałtownie, od wczorajszego wieczoru, poszukiwany Ksawuś, rzecz jasna, nie nocował w domu, tylko u jakiejś panienki, Patryk wykrył panienkę i Ksawusia zgarnięto o dziewiątej trzydzieści rano, kiedy właśnie opuszczał bezpieczne lokum.

Zdecydowałam się na kaczkę z jabłkami, bo jednak pieczony drób zawsze mi najlepiej wychodził.

Cudem chyba tej kaczki nie spaliłam na węgiel, komplet wieści dotarł do nas bowiem dopiero późnym wieczorem. Zeznania Antosia, skorygowane zeznania Ksawusia i obszerne zeznanie Patryka, przy czym Janusz wspiął się na szczyty i przyniósł nawet kopię taśmy z Patrykiem. Osobiście wolałam teksty pisane, bo nigdy nie miałam słuchu, za to pamięć wzrokową owszem.

Grażynka przyjechała o szóstej po południu i trochę mi przeszkadzała w zabiegach kulinarnych, ponieważ upierała się przy pracy zawodowej. Miało to oznaczać, że jest zupełnie spokojna i żadne zadrażnienia sercowe, nawet związek uczuciowy z mordercą, nie mają wpływu na jej samopoczucie i egzystencję. Nad umysłem i obowiązkami panuje w pełni. Dopiero kiedy wyszło na jaw, że w środku mojego tekstu tkwi u niej strona ze środka umowy o wywóz śmieci, ona zaś próbuje uporządkować w tych śmieciach znaki przestankowe, załamała się i zaniechała symulacji. Pozwoliła mi zająć się bez reszty gospodarstwem domowym.

Spodziewając się dużej ilości papieru, usunęłam wreszcie ze stołu zbiór numizmatyczny i po powrocie Janusza było gdzie te papiery położyć, a nawet udało się wśród nich postawić talerze. Dziko i zachła

Konkurencję wygrał Patryk.

Nie, nie przyznaje się do zabójstwa Weroniki Fiałkowskiej. Nie, Weronika Fiałkowska nie była jego rodzoną ciotką, była cioteczną babką, ciotką jego matki. Zaś Henryk Fiałkowski był wujem w identycznym stopniu pokrewieństwa. Nie zabił ani Henryka, ani Weroniki, nigdzie nie jest powiedziane, że ciotecznych dziadków trzeba usuwać z tego świata własnoręcznie.

Owszem, utrzymywał z nimi kontakty, rzadkie i dosyć sztywne. Jak rzadkie? Przeciętnie wypadało raz na półtora roku. Z grzeczności te kontakty utrzymywał, spełniał prośbę nieżyjącej już rodzonej babki, ich siostry, obiecał jej na łożu śmierci, że nie zerwie definitywnie z tymi resztkami rodziny, bywał zatem niekiedy. Nie kochali się wzajemnie, z wujem Henrykiem miał jeszcze jakiś wspólny język, z Weroniką nie, nie cierpiał tej baby, a ona na jego widok zaciskała zęby i parskała prawie nienawiścią. Mimo to jej nie zabił.