Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 14 из 47



Grażynka miała już twarz w kolorze indyjskiego różu z lekką domieszką sepii.

– Nie… to nie… tak, ale nie… To niemożliwe… Nie to… Nie tak…

– Sprecyzuj może troszeczkę, chociaż właściwie rozumiem. Wmieszany, ale bez tasaka, tak? Albo ją trzasnął przypadkiem, bo jakoś mu ręka drgnęła?

– No wiesz…! Nie, to niemożliwe! Nie! Ja się nie zgadzam…!

– Mogę też się nie zgadzać, tobie do towarzystwa. Co nie przeszkadza omówić sprawę porządnie. W czym on siedzi? W numizmatyce, w znaczkach, w antykach? Księstwo Warszawskie rzeczywiście poniewierało się tam po kątach?

Grażynka patrzyła na mnie wzrokiem zranionej łani, łzy miała w oczach.

– Tylko nie zacznij teraz płakać – ostrzegłam – bo wszyscy na nas zwrócą uwagę, a Bolesławiec to nie Paryż, plotki tu szybko biegają. W czym leży zgryzota? Zmobilizuj się jakoś, weź pod uwagę, że to ja znalazłam klamerkę, a nie gliny, zawsze to jakaś pociecha, nie?

– Ale ty… – wydusiła z siebie Grażynka ochryple i łzawo. – Ty im to powiesz… Musisz powiedzieć… I co on tam… O Boże…!

– Nie muszę – skorygowałam zimno. – Ale muszę wiedzieć, o co tu chodzi i co się dzieje. Pytania zadajesz nieco mętnie, jednakże nadal coś tam rozumiem. Nie wiem, co on tam robił, myślałam że ty wiesz. Tacka po monetach jest faktem, mam ją w samochodzie, może on śledził złoczyńców, to nie przestępstwo, chce ich teraz szantażować czy jak…? Słuchaj, ja tu nie mogę snuć przypuszczeń w nieskończoność, odezwij się wreszcie ludzkim słowem i spróbuj powiedzieć jakieś jedno całe zdanie. Z podmiotem i orzeczeniem.

– Chyba muszę koniaku… – wydukała Grażynka żałośnie.

Pochwaliłam tę naga

– Już ci mówiłam, że chciałam ci o nim wcale nie mówić – przypomniała, zgnębiona. – On budzi we mnie same zastrzeżenia…

– Nie same – mruknęłam. – Coś tam im jeszcze towarzyszy.

– Ja wiem, że nie powi

– Ale odpycha marniutko i słabiutko, i tylko wtedy, kiedy go nie widzisz, a jak zobaczysz, wraca to pierwsze z siłą trąby morskiej…

– Tak! – wybuchnęła Grażynka i zainteresowała się nagle: – Skąd wiesz?

Westchnęłam smętnie.

– Nie ty pierwsza i nie ty ostatnia. Mam za sobą podobne doznania. A kiedy myślisz o nim w oddaleniu i na spokojnie, to co? Analizujesz? Porównujesz za i przeciw? Czy tylko miota ci się w środku, poniżej ciemienia?

– Różnie. Przeważnie się miota, chociaż nie, nie przeważnie, właściwie tak pół na pół. I sama nie wiem, to jest życie na huśtawce, ja tak nie mogę, nie umiem, albo szczyty, albo dno. Wolałabym zwyczajną nizinę, no, niech będzie płaskowyż…

– Akurat! – przerwałam z gniewnym prychnięciem, bo w końcu znałam ją już ładne parę lat. – Facet bez tych wyskoków wydaje ci się nudny, nie zamierzam wypominać, ale był taki. I co? Za dobrze ci było.

Grażynka opanowała się już w znacznym stopniu, ale wciąż jeszcze była trochę roztrzęsiona.

– I możliwe, że teraz żałuję, ale jednak… Nie. Nie zamieniłabym ich. Patryk ma w sobie to coś… A wiedziałam, byłam pewna, że to się źle skończy, że będą komplikacje, ty masz rację z tymi tajemnicami!

– Z jakimi tajemnicami?

– Jeśli ktoś robi z czegoś tajemnicę, wiadomo, że sprawa śmierdzi, tak mówiłaś…

– Zdumiewająco rozumnie mówiłam…

– A on mi właśnie wywijał te numery, same tajemnice, dokąd jedzie i po co, co tu robi, czym jest taki zajęty albo zdenerwowany, dlaczego tak się spóźnił, dlaczego wcale nie przyszedł… Bo nie mógł! Nie mógł, rozumiesz? Dlaczego, do diabła, nie mógł?!

– Zamknął się w wychodku i nie umiał otworzyć, głupio mu było się przyznać – podsunęłam zgryźliwie.

Grażynka nie słuchała.

– I tu też, podobno za mną przyjechał, nieprawda, no owszem, do Drezna za mną, ale tu…? Nie wiem, czy znał Weronikę, ale wiem, że o niej słyszał. Zna Bolesławiec. Skąd? Urodził się tu, bywa tak często…?

– A gdzie się w ogóle urodził?

– Nie wiem! Nie chce o tym mówić!

– Może w byłym Związku Radzieckim? A może jest podrzutkiem i sam nie wie, skąd pochodzi, wychował się w domu dziecka…

– Nic podobnego! Miał rodziców, widziałam ich ślubne zdjęcie, podobny do ojca jak dwie krople wody, skóra zdarta z tatusia! Ale pojęcia nie mam co robi, jakieś interesy, pośrednictwo, zlecenia, wszystko wydaje mi się podejrzane, bo też nie chce o tym mówić!

– A o czym chce?

– O mnie. O nas. O mnie wszystko, bo podobno mnie kocha!

– Ma zawód? Skończył jakąś szkołę?

– Owszem. Metaloznawstwo. Jakaś taka specjalizacja. I musi to być prawda, bo na wszelkim żelastwie zna się bezgranicznie, współcześnie i do tyłu…



– Prztyknie w starą podkowę i powie, z czego ona i ile ma lat, dwadzieścia czy dwieście?

– Coś w tym rodzaju. Zgadłaś, trochę rybką, ale jednak. A humanistyczne wykształcenie skaczące, gargulce na Notre Dame zna, można powiedzieć, osobiście, każdą sztukę, Szekspira potrafi cytować, a o Miltonie w życiu nie słyszał! Początki jazzu ma w małym palcu, za to Bacha od Wagnera nie odróżnia!

– Ja też nie – przypomniałam jej. – Jestem niemuzykalna, ryki podobne, organy czy trąby to mnie ganc pomada, a Wagnera w ogóle nie cierpię.

– Sartre kojarzy mu się wyłącznie z czarnymi swetrami…

– To i tak dużo.

– …a Whartona uważa za przyrodnika, który stwierdził, że gołąbka ma ciepły kuperek…

– Bardzo trafny pogląd – pochwaliłam.

– …w malarstwie od impresjonizmu po szczytową abstrakcję myli wszystko, Picasso to dla niego dziwkarz stulecia, a Salvatore Dali miał śmieszne wąsy, tylko nie jest pewien, na twarzy czy na obrazach. I wyżej ceni dobrą knajpę niż wszystkie muzea świata…

– Nie on jeden – mruknęłam cichutko.

– I humanitaryzm to dla niego hasło w encyklopedii albo w słowniku wyrazów obcych, ludzie to mierzwa, słaby ginie, silny wygrywa, rządzą prawa przyrody, i

Interesujący facet. Czego ona od niego chce? Przecież ją kocha, prawa przyrody, fajnie, samiec zadba o swoją samicę i potomstwo, sama przyjemność, na jaki plaster jej ta kultura, jeśli w kratkę, to nawet ciekawsze. Uzupełni mu luki. Drzazga zapewne tkwi gdzie indziej.

– A z łóżkiem jak? – spytałam delikatnie. – Coś nie gra?

Grażynka wciąż nie słuchała. Szalała teraz nad literaturą, w której wielbiciel miał przedziwne braki, Prusa w ręku nie trzymał, „Lalkę” widział na ekranie, a i to tylko do połowy, Sienkiewicza znał ze szkolnych bryków, Zegadłowicza mylił z jakimś zegarmistrzem z Włocławka, dlaczego nie, i jeden na „zet”, i drugi na „zet”… Pomijając już to, że Wieniawa-Długoszowski istniał dla niego wyłącznie jako Wieniawa, klacz na wyścigach. Nawet niezła, ale zawsze byłam zdania, że generał Wieniawa-Długoszowski, stuprocentowy mężczyzna, na myśl o klaczy jego imienia przewraca się w grobie.

Wpadłam jej w słowa.

– Czekaj. Uspokój się z tym wykształceniem humanistycznym, wróćmy do życia. Chciałaś może jeszcze, żeby znał Przybyszewskiego? On pisał podobno tylko po pijanemu, zły przykład. Ja cię pytam o sprawy elementarne, co z łóżkiem?

Grażynka opamiętała się w połowie Prousta.

– Co?

– Łóżko. Taki mebel. W tym wypadku symboliczny. Z łóżkiem jak? Nie czarujmy się, w kontaktach dwóch osób różnej płci to dosyć ważny element.

– Och, Boże drogi! – westchnęła, zanim zdążyła się powstrzymać. – W łóżku on jest cudowny…!

I, oczywiście, zastopowało ją radykalnie. Erotomanką Grażynka nigdy w życiu nie była, kontakty męsko-damskie dopuszczała skąpo i nie bez uczuciowych powodów, a zwierzać się na ten temat nigdy nie lubiła. Wyrwało się jej. Widać było, jak usiłuje cofnąć te szczere słowa i opancerzyć się powściągliwością, ale już było za późno. Znów wypełzły jej na twarz intensywniejsze barwy.

– No i fajnie, jak dotąd dostrzegam w nim więcej zalet niż wad – powiedziałam uspokajająco. – Przejdźmy do sytuacji bieżącej, bo widzę przecież, że to cię gryzie. Co on ma wspólnego z Weroniką, zbrodnią i zaginionymi numizmatami? Bo że coś ma, to pewne, wiem, że nic nie wiesz, ale powiedz, co wiesz.

Grażynka pomilczała chwilę, odetchnęła kilka razy i przestawiła się na odmie

– No dobrze – powiedziała niemrawo, z oporem i zakłopotaniem. – Już dawno pytał mnie, czego ja chcę od tej Weroniki i po co u niej bywam, nie wiem, skąd wiedział, możliwe, że sama mu powiedziałam, chociaż nie pamiętam. Poprzednim razem, jak wracałam z Drezna, czekał tu na mnie, ale nie mieszkał w hotelu.

– A gdzie? – spytałam czujnie.

– Powiedział, że u znajomych. Nie wiem, jakich znajomych.

– A w Warszawie gdzie mieszka?

– W swoim mieszkaniu. Takie półtora pokoju z kuchnią, na Okęciu. Mówi, że jego, ale wizytówki na drzwiach nie ma.

– Wizytówka o niczym nie świadczy, mogę sobie przyczepić Gretę Garbo i nikogo to nie obejdzie…

– Mnie obejdzie – uparła się Grażynka buntowniczo. – Dla mnie wizytówka świadczy o jakiejś stabilizacji, o własnym miejscu na ziemi, jawnym, uczciwie zdobytym. Ukrywanie się jest podejrzane.

Zgodziłam się na jej pogląd z lekkim wahaniem, bo byłam zdania, że różnie bywa. Może jakiś natręt szuka mnie po drzwiach, a ja wcale nie chcę, żeby znalazł…

Natręt…!!!

Boże jedyny, zupełnie zapomniałam o tym cholernym liście! A cóż ja tu robię i

Coś we mnie jęknęło, ale cichutko, bo równocześnie zdążyłam sobie uświadomić, że bez duszenia niczego nie osiągnę. Grażynka dobrowolnie, sama z siebie, słowa nie powie, zagmatwana sprawa nijak się nie wyjaśni i co mam zrobić, nieszczęsna, z butelkami po piwie i pustą tacką po monetach? Wyrzucić do śmieci? Ależ rękę by mi sparaliżowało!