Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 48 из 50



Tęsknił za nią. I tam, na tej skarpie, drugi raz tego dnia zdał sobie sprawę, że sprawia mu radość ta tęsknota. W poniedziałek powie jej o tym. Powie wprost. Najprostszymi, najkrótszymi zdaniami. Tak jakby stał przed okienkiem na poczcie i pisał staromodny telegram: „Tęsknię za Tobą. Jesteś najważniejszą kobietą w moim życiu. Chciałbym Cię usłyszeć. Chciałbym Cię dotknąć. Chciałbym się z Tobą obudzić”. Tak! W poniedziałek powie jej o tym! Dokładnie w ten sposób.

Wracając, poszedł drogą w kierunku kościoła. Tak dawno nie był przy grobie matki. Przechodząc przez puste podwórze prowadzące do cmentarza i do głównej bramy kościoła, zauważył przy schodkach do plebanii grupkę mężczyzn, którzy dyskutowali głośno. Niektórzy z nich siedzieli na schodach i pili piwo z puszek lub butelek.

– Marcin, podejdźże no tutaj – usłyszał głos Jacka Pilcha, młodszego syna sąsiadów mieszkających w chałupie graniczącej z Banachem.

Zbliżył się do schodów.

– Jamroży nie chco nam dać dyspensy. Zamknął się w plebanii i nie otwiero. Może ty z nim pogodosz. Mom chściny Jagusi na drugą niedziele. Jakież to chściny majom być bez wódki? Patrzej ze, co nam Jamroży napisoł…

Marcin uśmiechnął się, wszedł między mężczyzn na schody i zatrzymał wzrok na kartce przyklejonej na drzwiach prowadzących do plebanii:

„Od zaraz nie udzielamy żadnej dyspensy. Proboszcz parafii ks. Jamroży”.

Odwrócił się i zszedł powoli na dół.

– Jak prawo, to prawo – powiedział i zaczął iść w kierunku cmentarza.

– Oj, Marcin, tyś juz nie nos. Tyześ się juz sceprzył i zbabiniał w tym Sączu do końca – dobiegi go podniesiony głos Jacka i zaraz potem wybuch śmiechu mężczyzn za sobą.

Słyszał o tych dyspensach od pracowników muzeum. Rocznie śluby trzeźwości składały tłumy górali. Na pół roku, na rok, niektórzy na całe życie. Większość z nich zwracała się do niedawna do swoich proboszczów, by dostać terminowe zezwolenie na upicie się do nieprzytomności. A to na ślub syna, a to na chrzciny wnuka albo zwykłe zaproszenie do kolegi, którego góral nie widział całą długą dobę. Przyznawanie dyspens sięgnęło ostatnio granic absurdu. Zdarzało się, że góral ślubował Bogu nie pić przez sześć miesięcy, ale po dyspensy sięgał co drugą sobotę. Widocznie Jamroży dostał przykazanie od biskupa i wywiesił tę kartkę. Inaczej by tego nie zrobił. Zbytnio cenił ofiary na tacę co niedzielę i zbyt dobrze znał górali. O tacę może martwił się nawet mniej. Wiedział, że nawet jeśli górale z zemsty nic nie zostawią, to z pewnością wyrównają mu to ich uszczęśliwione narzeczone, żony, siostry lub matki.

Górale pili od zawsze i dużo. Baba powi

Gdyby góral nie pił, toby śmierdział – tak mawiała Siekierkowa. Nawet ksiądz Tischner mówił przecież, że „gdyby górale nie pili, toby się wybili”. Więc góral pić musi. Najlepiej z jednego dla wszystkich kieliszka i w dobrym towarzystwie. Najchętniej bez kobiet w pobliżu. Góral lubi pić. Szczególnie na chrzcinach albo na weselu, które kończy się dla weselników, a często i dla pana młodego, w izbie wytrzeźwień albo w szpitalu. Niekiedy – znał takie przypadki – także na cmentarzu. Góral z krwi i kości piwem poskromi kaca, a potem z żoną, ogolony i ubrany w najlepsze ubranie wybierze się do kościoła i zaśpiewa na cześć Boga w towarzystwie tak samo skacowanych i





Przeszedł powoli do grobu matki. Podniósł kwiaty poprzewracane przez wiatr, zmiótł dłonią przegniłe brązowe liście pokrywające płytę. Wyrzucił do kontenera przy pompie wypalone znicze i skurczone, oszronione kwiaty z wazonów. Ukląkł przy grobie. Delikatnie dotknął dłonią lodowato zimnej płyty nagrobka. Modlił się.

– Lubisz ją, prawda? – wyszeptał, wpatrując się w fotografię na marmurowej płycie.

Czekał na ten poniedziałek, tak jak dziecko czeka na pierwszy dzień w nowej szkole, do której przenieśli go rodzice. Z napięciem, niecierpliwością, ciekawością, ale także ze strachem i niepewnością. Jak zostanie przyjęte, jaki będzie ten pierwszy dzień i, co ważniejsze, jakie będą następne dni po tym pierwszym dniu.

Miał wrażenie, że ten weekend ciągnie się w nieskończoność i poniedziałek nigdy nie nadejdzie. Gdy po południu skończył niedzielny dyżur w muzeum, nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Napisał długi e-mail do Karoliny, uzupełnił nudne sprawozdania dla ministerstwa w Warszawie, przerobił dwie lekcje francuskiego, próbował czytać kolejny rozdział książki o Internecie, ale nie mógł się skupić i przerwał po kilku stronach. Wieczorem odszukał w biurku butelkę koniaku, którą dostał w prezencie od pracowników muzeum na urodziny, i pojechał do Piotra. To był ten z braci, który mieszkał najbliżej. W Nowym Sączu. Zaledwie kilka ulic od jego muzeum na Lwowskiej. Ostatni raz był w domu u Piotra prawie sześć lat temu, po pogrzebie jego żony.

Piotr był najstarszym z braci. Adam, gdy chciał coś od matki – pieniądze na lody lub lemoniadę, później na kino w Sączu – zawsze wysyłał po to Piotra. Kiedyś Błażej zapytał Adama, dlaczego sam nie poprosi mamy. Marcin do dzisiaj uśmiecha się rozbawiony, przypominając sobie odpowiedź Adama:

– Piotr jest najstarszy z nas. Zna mamę najdłużej.

Potem już tak zostało. Gdy coś chcieli od matki, wysyłali do niej z tym Piotra. „No idź, Piotrek, znasz przecież mamę najdłużej” – żartowali.

Piotr prawie wszystko miał pierwszy. Pierwsze buty, pierwszy rower, pierwszy zegarek na komunię. Oni to wszystko po nim przejmowali. Łącznie ze spranymi spodniami, połatanymi kurtkami, cerowanymi skarpetami, pogniecionymi czapkami. Nikogo z nich to nie dziwiło. Gdy coś matka kupowała dla nich wszystkich, na przykład piłkę lub sanki, to i tak – takie było niepisane rodzi

Jednego Piotr nie miał pierwszy – matury. Najpierw wyprzedził go Stasiu, a potem Błażej. Gdy pod koniec roku szkolnego w trzeciej klasie ogólniaka, którą Piotr już raz powtarzał, okazało się, że znowu grozi mu repeta, matka po burzliwej całonocnej naradzie z Siekierkową przeniosła go do zawodówki w Sączu. To Siekierkowa ustaliła, że najlepiej będzie, jak Piotr nauczy się stolarki, „bo góralowi zawsze się przyda umieć strugać w drzewie”. Piotr stolarki się nauczył, ale nigdy nic w drewnie potem nie wystrugał. Kiedy ukończył zawodówkę, akurat ich listonosz Makary szukał zastępstwa na wakacje. Zapytał, czy Piotr nie mógłby „pojeździć po ludziach”. Piotr bardzo potrzebował wtedy pieniędzy, więc z chęcią przystał. Gdy wakacje się skończyły, wszyscy żałowali, że Makary wrócił z urlopu. Piotr był z listami średnio o godzinę wcześniej, przychodził z poleconym lub sądówką kilka razy, zanim zostawił awizo, na „amerykany” nigdy nie zostawiał awiza, tylko przynosił wielokrotnie aż do skutku, bez oficjalnego upoważnienia wypłacał renty i emerytury żonom, dzięki czemu górale nie mogli ich w całości przepić w gospodzie. Poza tym był młodszy, przystojniejszy i „swojak”. Tamtego lata Piotr odkrył, że jego życiowym powołaniem jest sprawianie ludziom radości i roznoszenie listów.

Maturę, po roku intensywnych i drogich jak na pensję listonosza korepetycji, zdał cztery lata po Błażeju. W wieczorowym liceum w Nowym Sączu. Po maturze pojechał wypocząć pod namiot na Mazury do Mikołajek i poznał tam Henrykę Szmyt, w której się bez pamięci zakochał. Rok później w katedrze w Szczecinie – Henryka w Mikołajkach także była na wakacjach – odbył się ich ślub, a potem wesele w restauracji. Na ślub Piotra jechali pociągiem z Biczyc czternaście godzin, z trzema przesiadkami. Wódka skończyła się już przed oczepinami, rodzice „młodej” nie powitali „dzieciaków” chlebem i solą, i na dodatek nie można było dogadać się z częścią rodziny pa

Henia, nazywana we wsi Helgą, przyjechała z Piotrem do Nowego Sącza. Zamieszkali w wynajętym umeblowanym pokoju „z aneksem kuche