Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 6 из 48

Rozdział trzeci

Lecieliśmy. Ja, Jonyk i Kotyk, trzymając się mocno za ręce… za ręce? Dziecko malutką piąstką obejmowało z całej siły mój serdeczny palec, a drugą ściskało grubą łapę Kotyka. I naprawdę lecieliśmy, bo czułam to po ruchu powietrza. Nie, to był potężny, mocny wir! Huragan! Cyklon! I na jego skrzydłach, w mrocznej, groźnej ciemności, lecieliśmy w nieokreśloną przestrzeń. Tak, gdyż skądś wiedziałam, że wokół nas rozciąga się potężna, nieskończona przestrzeń.

„Wszechświat?” – pomyślałam.

Gęsty mrok wokół, gdy już oswoiłam się z tym, że naprawdę lecimy, okazał się nie aż tak strasznie mroczny. Teraz dostrzegłam, lecąc, że mijamy ciemniejsze i jaśniejsze punkty. Te jaśniejsze przypominały gwiazdy, za to niektóre z ciemnych miały czerń tak niewyobrażalnie głęboką, że musiały to być przeczuwane przez astronomów, choć nigdy nie dostrzeżone, sławne czarne dziury.

„Wessą nas i zatrzymają na zawsze” – pomyślałam z lękiem, lecz Dziecko uspokajająco ścisnęło mój palec.

Nie wiem, jak wyglądałam, lecąc, ale Jonyk sprawiał wrażenie, że płynie, tyle że nie w wodzie, lecz w próżni. Za to Kotyk prezentował się wprost fantastycznie: jego gęste futro falowało, ogonem zaś poruszał jak żaglem na wietrze. I chyba urósł. Gdyby stanął na tylnych łapach, byłby równy mi wzrostem. Podejrzewałam też, że tylko on zna drogę…

… drogę? Przecież tu nie było żadnej drogi! A jednak… Bardzo wyraźnie czułam, że lecimy KU CZEMUŚ i że to coś jest coraz bliżej. Gnający nas huragan zaczął słabnąć i wydało mi się, że wraz z nim łagodnie skręcamy w jakimś określonym kierunku. I rzeczywiście: po chwili wpłynęliśmy do wąskiego, czarnego jak bezgwiezdna noc tunelu, który po kilkunastu minutach – a może godzinach?! – wprowadził nas do niewielkiej sali.

Sala miała nie więcej niż pięćdziesiąt metrów kwadratowych, prawie tyle, ile nasz living room, lecz jej sufit znajdował się tak wysoko, że w ogóle go nie widziałam. A może go nie było? W komnacie nie było też żadnych mebli, jej cztery ściany zaś były czterema gigantycznymi, kryształowo czystymi lustrami.

Teraz Kotyk uwolnił swoją łapę z piąstki Dziecka i zaczął obchodzić lustra, uważnie im się przyglądając. Dziecko zaś pływało – tańczyło? – po komnacie, interesując się wszystkim naraz i całkowicie zdając się na Kotyka. Ja stałam na środku tego tajemniczego pomieszczenia i z niepokojem obserwowałam poczynania zwierzaka. Już wiedziałam, że to on jest naszym przewodnikiem i – opiekunem. Od niego zależy, co się z nami stanie w tym nieznanym miejscu.

Kotyk wolno, lecz czujnie obchodził wszystkie ściany komnaty. Cztery lustra wydawały się być zwyczajnymi, choć ogromnymi zwierciadłami. Odbijały po prostu nas: tańczące Dziecko, mnie śledzącą Kotyka i samego Kotyka, łażącego pozornie bez celu wzdłuż zwierciadlanych ścian.

Nagle jedno z luster rozjarzyło się i obraz uległ zmianie. Już nie był odbiciem komnaty, lecz ukazywał jakąś bezkresną przestrzeń. W tej przestrzeni migotały jasne plamy różnej wielkości i ciemniały mroczne, gęste punkty. Zrozumiałam, że lustro pokazuje kosmos. A w każdym razie tę samą przestrzeń, z której wpłynęliśmy do tunelu. Kotyk, zniechęcony, spojrzał leniwie na obraz i minął go, kierując się ku kolejnej lustrzanej ścianie.

Po chwili rozjarzyła się i ona. Zobaczyłam, że Dziecko utkwiło w niej zaciekawione niebieskie oko, bo tym zielonym spoglądało już na ścianę trzecią. Trzecia była jednak ciągle martwa. Za to w tej drugiej rysował się jakiś kształt. Powoli, niesłychanie wolno, jakby walcząc z niepojętymi przeszkodami, ów kształt przybierał znajomy mi zarys. Wpatrzyłam się – i pomyślałam, że chyba widzę gigantycznego, świetlistego Ptaka. My w trójkę byliśmy najwyżej wielkości jego jednego pazura…

I nagle skojarzyło mi się zdanie, które wypowiedział zaprzyjaźniony z nami ksiądz filozof, gdy ja i Adam dyskutowaliśmy z nim o różnej mocy wiary, jaka jest udziałem zarówno zwykłych ludzi, jak i pełnomocników Boga na ziemi. Ksiądz powiedział wówczas, uśmiechając się ze smutną zadumą:

– … bo niektórzy mają ptaka, którego biorą za Ducha Świętego.

Ten z lustra, przez swą niezwykłą świetlistość, przypominał coś więcej niż zwykłego ptaka… Jego pojawieniu się towarzyszyła zagadkowa jasność; zdawało mi się też, że słyszę odległą i niezwykłą muzykę. Ale być może było to tylko złudzenie. Każdy kto by Go ujrzał, pomyślałby… Nie, nie wiem, co by pomyślał. Wiem, co myślałam ja. Że to nie jest tylko Ptak…

Kotyk stał w ogromnym napięciu, wpatrując się w lustro i najwyraźniej mając nadzieję, że Ptak ukaże się w całej okazałości. „Przecież koty polują na ptaki” – pomyślałam z niepokojem, lecz zaraz uznałam tę myśl za głupią. W ślepiach Kotyka, wlepionych w niewyraźny kształt, nie jarzył się instynkt walki, ale… miłość? Uwielbienie? Obraz, choć drgał i zmieniał natężenie światła, nie przybrał jednak wyrazistszej postaci. Ciągle był zaledwie szkicem, obrysem, świetlistą kreską…





Bez zdumienia ujrzałam, że Jonyk wyciągnął ku Ptakowi rączki i płynął w stronę lustra. Pełen napięcia Kotyk był już przy nim i grubą łapą dotknął powierzchni zwierciadła, jakby chciał sprawdzić, czy da się przez nią przeniknąć. I wówczas stało się coś, co przyprawiło mnie o niezrozumiały ból: obraz zmętniał i zniknął. Poczułam głęboki i dotkliwy żal.

Kotyk opuścił duży łeb. W jego ślepiach dostrzegłam tęsknotę za świetlistym Ptakiem. Moje Dziecko, też wyraźnie rozczarowane, odpłynęło ku środkowi komnaty. Kotyk westchnął jak człowiek, a nie kot, i przeszedł do trzeciego lustra. To trzecie właśnie zaczęło się rozjarzać, a mnie udzieliło się napięcie, z jakim zwierzę i Dziecko czekali, co się w nim ukaże. Ale w Dziecku wyczuwałam głównie zaciekawienie, za to w Kotyku niepokój; jakby z góry znał obrazy, które mogą ukazać się w lustrach, i obawiał się, co nas czeka – zła czy też dobra niespodzianka. Przypomniało mi się, jak w muzeum w Luwrze szłam ku ścianie pełnej obrazów, myśląc, iż zaraz ujrzę słodkie niebo Rafaela, a zobaczyłam straszliwą wizję piekła Hieronimusa Boscha.

…w trzecim lustrze światło i kształty nabierały coraz większej mocy. W pewnej chwili wydało mi się, że obraz, który rodził się z kolorowych punkcików, przypomina… talię kart! Pomyślałam, że są to karty do tarota – i nie wiem, skąd to wiedziałam, gdyż nigdy nie interesowałam się wiedzą magiczną. A teraz nagle miałam świadomość, że tarot to nie jest taka ot, zwykła gra, jak kierki, brydż czy makao. Tarot to MÓWIĄCE KARTY; decydujące o naszym Losie. Karty do tarota to magia…

Te, które wyłaniały się z lustra, były w dodatku kartami… żywymi. Nie, to przecież nie były karty! Teraz były to różne postacie i figury. Osoby i rzeczy. A Kotyk odsunął się od lustra, jakby szklana ściana go oparzyła. Im bardziej obraz nabierał wyrazistości, tym bardziej Kotyk starał się znaleźć jak najdalej i wędrował ku czwartej ścianie. Tymczasem obraz w trzecim lustrze nasycił się barwami i stał się równie prawdziwy jak ja, Dziecko i Kot.

W centrum trzeciego lustra stała teraz Cesarzowa. Skąd wiedziałam, że to jest Cesarzowa? Z diamentowej korony na miedzianych włosach? Z bogatej sukni i purpurowego płaszcza, który spływał jej z ramion? Z majestatu, jaki od niej bił? Przecież równie dobrze mogła być Księżniczką czy Królową, lub nawet zwykłą kobietą, przebraną na kostiumowy bal. Ja jednak miałam pewność, że to Cesarzowa.

Tuż koło Cesarzowej stał Cesarz, lecz mimo ozdobnego stroju i wysokiej postury wywierał mniejsze wrażenie niż jego małżonka. Wyczułam, że w cesarskiej parze to ona rozdaje karty. Najbliżej cesarskiej pary znajdował się Mag. Poznałam go od razu po czarnym ubiorze i obszernej pelerynie, którą szczelnie się owinął. Mimo kaptura na głowie, można było dostrzec chorobliwą wręcz bladość jego nieprzyzwoicie chudej twarzy. Czarny Mag, pomyślałam, symbolizuje zatem złą, czarna, magię. I natychmiast zdziwiłam się, skąd o tym wiem. Przecież nigdy nie interesowałam się magią!

Wokół tej trójki tłoczyli się dworzanie, przynajmniej dwudziestu. A wszyscy razem wpatrywali się w nas z mieszaniną ciekawości i – niechęci. Tymczasem lustrzana ściana powoli przestawała być obrazem, czymś na kształt gigantycznego telewizora, a stawała się rzeczywistością. Dzieląca nas szklana przegroda najwyraźniej znikała…

Kotyk, cały drżąc, oddalił się i pełen niecierpliwości stał już przed czwartą ścianą, w rozpaczliwym napięciu na coś czekając. Na powrót Ptaka? Ale czwarte lustro było matowe i martwe. Ba, ono nie odbijało nawet nas!

– Dość tego – powiedziała nagle Cesarzowa. – Jak długo mamy na was czekać? My, władcy tej krainy, mamy czekać na swych poddanych? Doprawdy, nie przywykliśmy do czekania… Z Lustrzanej Komnaty wiedzie tylko jedna droga i prowadzi do nas. Szukanie i

Cesarzowa wykonała dłonią niewielki gest. Paru dworzan postąpiło naprzód i… bez żadnych przeszkód znaleźli się w komnacie! Zanim zdołałam zareagować, dworzanie już schwycili Kotyka, Dziecko i mnie, i oto staliśmy w trójkę raptem dwa metry od Cesarzowej. To znaczy, ja nie tyle stałam, ile szamotałam się z dworzaninem, który trzymał moje Dziecko.

– Oddaj je! – wołałam z oburzeniem. – Jestem jego matką! Jakim prawem w ogóle go dotykasz?!

– Czyżbyś była królową w swojej krainie, że mówisz do moich dworzan takim tonem? – spytała drwiąco Cesarzowa.

– Tak, jestem królową, a moje królestwo jest równie duże jak twoje – odparłam po namyśle. „Czemu nie? Może wtedy, wśród tych koronowanych głów, będę miała większe szansę?” – pomyślałam, zdziwiona swoją bezczelnością. – Jestem królową, a to jest mój syn, Jonyk. I mój Kot – dorzuciłam po chwili.

– Wasza Dostojność, bezczelność tej niby-królowej przekracza wszelkie granice – powiedział nagle Mag, lecz Cesarzowa uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Może w twoim świecie jesteś królową i być może niemowlę, które tańczyło w lustrzanej komnacie, jest twoim synem, lecz ten Kot był i jest NASZYM KOTEM – powiedziała i półgłosem zagadnęła Maga: – Ciekawe, że ten Kot ciągle żyje…?