Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 3 из 48

Koty umieją pływać, tylko bardzo tego nie lubią. Kot przepłynie rzekę i wydrapie się na brzeg. Ale nie przepłynie wielkiej beczki i nie wylezie z niej, gdyż ma ona śliskie, oblodzone, wygięte ku środkowi wnętrze i w dodatku od powierzchni wody do krawędzi liczy sobie najmniej półtora metra.

Spojrzałam na Dziecko: leżało spokojnie na zimnym śniegu, w kusej, już przemakającej koszulinie, machając gołymi nóżkami. Lecące z nieba płatki śniegu topiły się na jego ciepłym brzuszku, a na rudych włoskach utworzyły puchową czapeczkę. Pampers też był mokry, choć z i

…i wtedy, gdy prawie zrealizowałam ów akrobatyczny wyczyn, usłyszałam dziki wrzask. Nie, to nie wrzeszczało Dziecko. Wrzeszczała – od razu rozpoznałam ten głos! – nasza wścibska sąsiadka zza płotu. Od trzech lat, czyli od czasu, gdy zamieszkaliśmy w tym domku i w jej sąsiedztwie, uważaliśmy ją za osobę głęboko niezrównoważoną, nachalnie ciekawską i próbującą wtrącać się do naszego prywatnego życia. Uważała nas pewnie za ludzi patologicznie uchylających się od tak zwanych dobrosąsiedzkich stosunków.

Otóż ta właśnie sąsiadka stała teraz za płotem i patrząc na leżące w śniegu Dziecko, darła się jak opętana. Z wrażenia spadłam znowu na dno beczki, do lodowatej wody.

– Niemowlę…! O Boże! Biedne niemowlę! Gołe! Na śniegu! Prawie zasypane! O Jezu! A to kocisko go dusi! Ludzie! Ratunku! – darła się sąsiadka.

– Proszę natychmiast się uspokoić! – wrzasnęłam z głębi beczki, ale sąsiadka wystraszyła się jeszcze bardziej. Sądzę, że beczka zmieniała mój głos na głuchy i dudniący. Słysząc mnie, lecz nie widząc, sąsiadka zareagowała jeszcze bardziej nerwowo. Teraz wydawała z siebie nieartykułowane, histeryczne jęki:

– Aaaaaaaaa! Ooooooooo! Iiiiiiiiiiiii!

Zdwoiłam wysiłki i udało mi się ponownie podciągnąć na rękach, a nawet zaczepić jedną nogą o skraj beczki. I znowu najpierw zobaczyłam za płotem głowę sąsiadki, jak zwykle przyozdobioną kolorowymi wałkami papilotów. „Czy ona nigdy ich nie zdejmuje?” – pomyślałam idiotycznie, walcząc z własnymi nogami i beczką. Sąsiadka, ubrana w gruby, pikowany szlafrok, wzrokiem wariatki wpatrywała się w moje leżące spokojnie na śniegu półgołe Dziecko. Tuż koło Dziecka siedział ogromny, ociekający wodą Kot i mył się różowym języczkiem.

„To, co on robi, to kretyństwo, bo jest nie tylko umyty, ale wręcz wykąpany” – pomyślałam logicznie, a tymczasem sąsiadka na widok mojej głowy, dwóch rąk i jednej nogi, wynurzających się z beczki, wydała z siebie kolejny wrzask. Na szczęście o tej porze większość mieszkańców naszego osiedla była w pracy.

Wydobyłam się z mokrej pułapki i biorąc gołe Dziecko w mokre objęcia, powiedziałam do sąsiadki:

– Zamiast wrzeszczeć, mogła pani przeleźć przez płot i otulić Dziecko tym swoim obrzydliwym szlafrokiem…

Sąsiadka dopiero teraz doszła do siebie na tyle, aby przypomnieć sobie, że nas nie znosi. Więc po prostu odwróciła się i poruszając z godnością wielkim tyłkiem, w różowym, pikowanym jak kołdra szlafroku, podreptała do swego domu.

Ja do mojego biegłam jak na skrzydłach, myśląc tylko o tym, co zrobić, żeby Dziecko uniknęło zapalenia płuc. Już zapomniałam, że powi

Biegłam, a tuż obok, ocierając się mokrą sierścią o moje nogi, biegło to ogromne, cudem uratowane kocisko. Wpadliśmy zdyszani do ciepłej kuchni, gdzie kocisko od razu przylgnęło do kaloryfera, a ja natychmiast zaczęłam zdejmować z Dziecka mokrą koszulkę i pampersa. Potem, sama ciągle mokra i szczękająca zębami, wytarłam je ręcznikiem i przebrałam w suche ubranko. Dopiero teraz zobaczyłam – i poczułam! – spaloną na węgiel zupkę, stojącą w garnuszku na ciągle palącym się gazowym palniku. Zgasiłam gaz i zajęłam się sobą. Już sucha i ubrana w dres, w grubych skarpetach na przemarzniętych stopach, przygrzałam mleko dla całej trójki: Dziecka, Kota i siebie. Po namyśle włożyłam do mleka aspirynę: dwie dla mnie, ćwiartkę dla Dziecka i połówkę dla Kota.





Nakarmiłam Dziecko gotowym, awaryjnie trzymanym w lodówce żarciem z puszki, Kotu dałam resztkę naszej wczorajszej pieczeni, sama z dzikim apetytem pożarłam wielką kanapkę i, o dziwo, poczułam się całkiem normalnie, a nawet rześko. Dziecko wpakowałam do łóżeczka i przykryłam po uszy puchową kołderką. Gdy zaciągałam zasłony w oknie, zobaczyłam, że Kot – na szczęście już suchy – stara

– Oooch! – zawołałam półgłosem, przywołując w pamięci wszystkie straszliwe opowieści o kotach i niemowlakach, jakimi raczyły mnie różne wiekowe osoby, i jakie wciąż opowiadają o wiele młodsi nasi znajomi. Było tam i o kotach, które pazurami wydrapują dzieciom oczy, gdyż podnieca je widok mrugających powiek. Było o poruszającej się grdyce, którą kot bierze za mysz i rzuca się niemowlęciu do gardła, rozrywając je na strzępy. Było wreszcie o kotach, które specjalnie kładą się dzieciom na piersiach i duszą je własnym ciężarem. A w dodatku TEN Kot, Ucząc na oko, ważył co najmniej dziesięć kilo, a zatem dwa i pół raza więcej niż moje Dziecko.

Ledwo to wszystko sobie przypomniałam, gdy Dziecko powiedziało, nie otwierając ust, za to patrząc na mnie intensywnie błękitnym okiem, gdyż zielonym oglądało Kota:

– Nigdy nie powtarzaj takich okropnych kłamstw o kotach. Przyrzekasz?

– Przyrzekam – odparłam bezwiednie. Kot tymczasem wymościł sobie miejsce w ciepłym zakątku koło buzi Dziecka, po czym znów na mnie spojrzał. I dopiero wtedy dostrzegłam, że on także ma jedno oko jadowicie niebieskie, a drugie połyskujące szmaragdową zielenią.

Po raz pierwszy bliżej mu się przyjrzałam. Był to naprawdę ogromny kocur, o wyjątkowo pięknym, trójkolorowym futrze: biało-czarno-rudym. Gdy tak przyglądałam mu się z mieszanymi odczuciami – i Dziecko, i Kot prawie jednocześnie zasnęli. Kot przy tym pomrukiwał jak spory elektroluks.

– Mamy kota – powiedziałam Adamowi, gdy wrócił z pracy.

– To dobrze. Dzieci lepiej chowają się ze zwierzętami – powiedział ku memu zdumieniu. Myślałam, że zaprotestuje i zacznie mówić o bakteriach, wirusach i odzwierzęcych chorobach. Widocznie jednak nie znałam ciągle własnego męża…

Kot, już wyspany, wylazł akurat z dzieci

– Całkiem ładny ten Kot – orzekł, głaszcząc go po trójkolorowym futrze. – Trochę za duży jak na zwykłego dachowca – dodał po namyśle. W tym namyśle brzmiała pochwała.

Podczas kolacji ze śmiechem opowiedział mi, do jakiego stopnia odszajbowało naszej wścibskiej sąsiadce.

– Wyobraź sobie, gdy wracałem do domu, stała przy płocie i usiłowała mi wmówić, że ty kąpałaś się dziś w beczce z deszczówką, a nasze Dziecko tarzałaś w śniegu, w ogrodzie! Żeby zmyślać takie brednie…!

Zaśmiałam się równie wesoło jak on i… nie sprostowałam. Co gorsze, w ogóle nie powiedziałam, że nasze niespełna dwutygodniowe Dziecko mówi pełnymi zdaniami, nie otwierając przy tym ust. I wiem, dlaczego tego nie zrobiłam: bo on by mi nie uwierzył. Natomiast mógłby dojść do wniosku, że cierpię na poporodową depresję, i chciałby mnie leczyć. Tymczasem ja byłam całkiem, ale to całkiem zdrowa, tak fizycznie, jak psychicznie, i tylko wokół mnie działo się coś nienormalnego. Jednak nikt przy zdrowych zmysłach, a już zwłaszcza mój bardzo logicznie myślący mąż, nie uwierzyłby, że mam mówiące i widzące – to, czego nie widać! – Dziecko. Wszyscy orzekliby, że jest na odwrót: normalne, dobrze rozwijające się niemowlę ma szaloną matkę.

…więc kolacja upłynęła nam jak zawsze sympatycznie, niczym nie zmącona, pełna rodzi