Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 28 из 48

Otwarłam znów tę nieszczęsną szufladę i sięgnęłam pod bieliznę. Wymacałam talię kart i wyjęłam. Rozdarłam byle jak firmowe opakowanie i zaraz spaliłam je w kominku, w salonie. Po co Adam ma znaleźć je w koszu na śmieci? Sprawdziłam, czy Jonyk śpi grzecznie w ogrodzie. Spał. Ciekawski Kotyk sprawdził to razem ze mną i razem ze mną zawrócił do salonu. Położyłam talię tarota na stole, „koszulkami” do góry, a obrazkami do spodu. Nie chciałam ich oglądać. Po co? Interesowała mnie tylko jedna jedyna karta, którą sobie wyciągnę… Aha! przecież trzeba je potasować! – przypomniałam sobie. Zaczęłam tasować karty, co szło mi nad wyraz nieporadnie, gdyż nigdy w nic nie grałam. Nawet w głupie oczko czy remika. Tylko w westernach widziałam graczy, którzy tasowali talię w sposób nieomal magiczny. Kot wylazł na stół i przysiadł na nim, żeby lepiej widzieć, co robię. Pewnie bawiły go te szeleszczące, nieduże kartoniki. Dziwiłam się, że nie wyciąga po nie swojej grubej łapki.

… Ha! Przecież mogłam zachęcić Kotyka, aby wyciągnął za mnie tę jedną kartę! To by dopiero była wróżba! Koty uchodzą za zwierzęta ważne dla magii. W każdym razie o wiele ważniejsze niż na przykład psy. Psy są wprawdzie wierne ludziom, lecz całkiem niemagiczne.

– Kotyk… – powiedziałam, patrząc prosto w ślepia, z których każde było w i

Rozrzuciłam karty na śliskim, drewnianym stole. Kotyk spojrzał na nie zaciekawiony, lecz nie wyciągnął łapki. Już, już chciałam go ofuknąć, że jest głuptas i choć wygląda na rozumnego, to nie pojmuje ani słowa z ludzkiej mowy, gdy lewa przednia łapka Kotyka drgnęła. Ta łapka, która wciąż była w półgipsie. Kotyk opuścił łeb i najwyraźniej przyglądał się jednakowym z tyłu kartom. Potem, jakby rzeczywiście podjął decyzję, wysunął grubą łapkę i przyciągnął do siebie jedną z kart. Gdy już znalazła się tuż koło niego, znów usiadł wyprostowany, patrząc na mnie zielono-niebieskimi ślepiami.

Złożyłam ponownie w talię wszystkie rozsypane karty, z wyjątkiem tej jednej, która leżała koło Kota. Siedziałam teraz przy stole, wpatrując się w jej kolorową koszulkę, i ani drgnęłam. Kotyk sprawiał wrażenie, że czeka, aż ją wezmę. Ale ciągle jej nie brałam. Bo nagle, wiedziona instynktem, poczułam, że ta karta naprawdę jest ważna. I bałam się ją ujrzeć.

Słyszałam trochę o tarocie. Niewiele. Wiedziałam jednak, że wśród obrazków znajdują się Śmierć czy Demon, które bardzo źle wróżą na przyszłość. No i jest też ten Wisielec z okładki. I jakiś Bezimie

Kotyk tymczasem spojrzał na mnie uważnie i popchnął kartę w moim kierunku. Bawił się nią, jak wszystkie koty. Teraz ja powi

Ojejku! Przecież kupiłam w supermarkecie sztuczną mysz dla Kotyka! A zakupy już przywieziono! Popędziłam do kuchni i z dużych toreb, ciągle nie rozpakowanych, wyjęłam małą brązową myszkę. Wyglądała jak żywa. Ciekawa jestem, co zrobi Kotyk…

Wróciłam do salonu i trzymając zabawkę za sobą, zobaczyłam, że Kotyk wciąż siedzi na stole, koło karty tarota. Rzuciłam mysz na stół. Poturlała się i zastygła w pozycji Przypominającej do złudzenia żywą polną myszkę. Ale to głupie kocisko nie zwróciło na nią najmniejszej uwagi!

– Gdybyś spotkał prawdziwą mysz, to pewnie zamiast ją złapać, nawet byś na nią nie spojrzał! – zawołałam gniewnie. – Myszy mogłyby nas zjeść, a ty niczego byś nie zrobił w tak ważnej sprawie!

Kotyk nadal nieruchomo tkwił koło karty i przypominał święte figurki egipskich kotów z czasów faraonów. Widziałam je na rysunkach.

– Dobrze, skoro tak bardzo chcesz, wezmę tę kartę i ją odwrócę – powiedziałam, udając sama przed sobą, że o to chodzi nierozgarniętemu zwierzęciu. A ono sobie po prostu siedziało na stole, i tyle. I najpewniej w ogóle zapomniało o leżącej koło niego karcie z talii tarota.

Powoli wyciągnęłam rękę, ujęłam kartę i równie powoli odwróciłam ją. Ciągle nie patrząc, położyłam ją na stole obrazkiem do góry. Dopiero teraz zdecydowałam się na nią zerknąć. Spojrzałam z ukosa – i wybuchnęłam śmiechem. Tyle ceregieli, tyle udawania, iż chodzi o Wielką Magię i że udział w tej magicznej ceremonii bierze nie mniej Magiczny Kot, a wszystko po to, żeby odkryć kartę Królowej! W zwykłych kartach także są aż cztery królowe, czterech króli i cztery asy. Też mi „mówiąca karta”…! Owszem, była nawet ładna. Przedstawiała pięknie ubraną kobietę, w ozdobnym stroju i w koronie. Obok niej widniały dwa skrzyżowane miecze. I tyle. Tylko tyle. A ja już wyobrażałam sobie Bóg wie co…

Koniec z głupawym tarotem! Dołączyłam kartę Królowej do talii i – tym razem już chyba na długo – upchnęłam ją w szufladzie.





– No i co mamy na obiad? – usłyszałam głos Adama, dobiegający z ogrodu, z miejsca, gdzie stał wózek z Jonykiem. Nasz synek już się budził, mąż wrócił z pracy, wszyscy, ja też, są głodni, a tymczasem obiad ciągle nie gotowy! Ładna ze mnie żona i matka!

– Co pomyślisz o mnie, gdy obiad będzie z puszek? – spytałam, przytulając się do Adama na powitanie.

– Nic – roześmiał się. – Coś mnie tknęło, bo jadąc do domu ze szpitala, pożarłem big maca, czego na ogół nie robię. Jak wiesz, nie jestem zwole

Na szczęście miałam dla Jonyka wczorajszą zupkę jarzynową z mieloną cielęciną.

– Zaczytałaś się w jakimś kryminale? Lub zapatrzyłaś w melodramat w telewizorze?

– Nawet nie – roześmiałam się. – Coś chyba jest w pogodzie i gdy Jonyk usnął w ogrodzie, to ja też się zdrzemnęłam…

…i niespodziewanie dla siebie samej znów okłamałam Adama. Od pewnego czasu coraz częściej go okłamuję, czego przedtem nigdy nie robiłam. Co prawda okłamuję go w drobnych, niepoważnych sprawach, ale jednak… Psuje mi się charakter czy co?

Reszta dnia przeszła miło i spokojnie. Po marnym obiedzie Adam się zdrzemnął, a ja popracowałam nad moją powieścią, choć szło mi jak z kamienia. Potem posiedzieliśmy w ogrodzie, leniwie spierając się o letnie plany. Adam chciał, żebyśmy wyskoczyli, choćby na tydzień, do Grecji, i uważał, że Jonyk jest dostatecznie duży na taką wycieczkę, a Kotyk przeczeka naszą nieobecność w szpitalu, pod opieką pielęgniarek. Ja zaś oceniałam, że pięcioipółmiesięczne niemowlę jest za małe, by podróżować, nie chciałam też oddawać Kota żadnym, nawet najmilszym pielęgniarkom i proponowałam odłożenie urlopu do zimy. Wtedy Jonyk będzie mieć prawie rok i pojedziemy sobie w Alpy szwajcarskie na narty. Kotyka oddamy na tydzień do sierocińca, gdzie i Cecylia, i dzieciaki na pewno zajmą się nim znakomicie.

Nasz spór nie był na szczęście poważny, gdyż żadne z nas nie upierało się przy swoim. Już, już chciałam zażartować, że możemy wywróżyć sobie z tarota, co będzie lepsze, i dosłownie w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Znając jednak łagodność mojego męża, chyba stanie na moim: tego lata zostaniemy w domu.

Brak domowego obiadu zrekompensowałam domową kolacją. Co prawda niezbyt się natrudziłam: ugotowałam makaron po włosku, z dobrym, pikantnym sosem. I jednak znów poszłam spać do dzieci

– Żeby to tylko nie był początek letniej grypy – westchnął Adam. – W mieście jest prawie epidemia. A w szpitalu mamy już osiem przypadków powikłań, głównie u małych dzieci. Ale za to pamiętałem o obietnicy: łóżko jest zamówione, ogromne, jak dla całej armii i wkrótce je nam przywiozą. Więc przynajmniej nie będziesz się męczyć na tej wąskiej kanapce.

– A obicie w jakim kolorze? – spytałam, ziewając i modląc się w duchu, żeby to jednak nie była grypa i żeby Jonyk przestał marudzić. Ogarniała mnie coraz większa se

– W wiśniowym. W bardzo ładnym wiśniowym kolorze. Gdy powiedziałem, że chcę kupić przynajmniej trzyosobowe łóżko, sprzedawca spojrzał na mnie porozumiewawczo i mrugnął okiem… – zaśmiał się Adam i zgasił nam światło.