Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 9 из 64



Przełknąłem ślinę i przytaknąłem.

– Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, wszystko zabezpieczyłem, względem drugiego i trzeciego… nauczę pana. – Zmarszczył się. – I skończmy już z tym „panowaniem”. Mów mi Pete.

– Ale…

– Sto tysięcy.

Musiałem chyba zrobić głupią minę.

– Miewasz czkawkę? – spytał podczas pierwszej sesji, rankiem następnego dnia.

– Chyba jak każdy?

– Umiesz ją opanować?

– Filiżanka herbaty, woda, wstrzymanie powietrza…

Zachichotał.

– Pytam, czy potrafisz ją zlikwidować siłą woli. Zbaraniałem.

– A po co mi to? Spojrzał surowo.

– Wiesz, czym jest ból na poziomie dwudziestu w skali Hammerfielda?

Zamarłem. Właśnie tyle wytrzymywał jako jedyny w Goodabads. Haczykiem w grze była nie tylko biegłość w posługiwaniu się czarami czy umiejętność taktycznej współpracy. Goodabads była popularna, bo trafień nie odnotowywano jako punktów, lecz sprawiały fizyczny ból. Dlatego Bezbolesnych i Sprawiedliwych obdarzano wyjątkową estymą. Byli bohaterami. Im więcej otrzymywali trafień, tym większą znosili udrękę. Sami decydowali, w którym momencie odpaść z rozgrywki. Dziesięć H odpowiadało doznaniom kolki nerkowej, piętnaście – operacji chirurgicznej na żywo. Osiemnastkę wytrzymywali nieliczni przez kilkanaście sekund. Do dwudziestki nikt się nawet nie zbliżył. Oprócz „Crasha”.

– Nie wiem – odparłem.

Nachylił się nade mną. Jego cera z bliska wyglądała gorzej niż powierzchnia księżyca.

– Zdradzić ci moją tajemnicę? – wyszeptał. – Ja też nie wiem.

Powstrzymał gestem pytania.

– Najpierw czkawka – podał mi kawał chleba. – Jedz.

Ugryzłem wielki kawał. – Dalej – ponaglał.

Posłusznie pakowałem pieczywo do ust. Było czerstwe i kruche. Z trudem je przeżuwałem, starając się przełykać największe kęsy. Nie musiałem długo czekać. Nagle oczy wyszły mi z orbit, przełyk rozdarł ostry ból, a przepona skurczyła się w gwałtownym spazmie.

– Brawo – zakaszlał. – Uspokój się.

Rozgryzłem resztki i przełknąłem. Wyprostowałem plecy i postarałem się przybrać wyraz twarzy opanowanego faceta. Podskakującego faceta.

– Teraz zlokalizuj miejsce skurczów.

Zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie przeponę targaną cyklicznymi wstrząsami i przechodzący przez nią przełyk.

– Widzisz?

– Yhm – przytaknąłem. – Hyk!

– Teraz powiedz sobie tak: czkawka? Proszę bardzo! Chcę czknąć? Ależ proszę! Już teraz? No? Proszę! Zapraszam!

Otworzyłem oczy, czknąłem i zacząłem się śmiać. Nie podzielał mojej wesołości.





– Zrób to – nakazał.

Zamknąłem oczy Czkawka?, pomyślałem. No dalej! Chce mi się czknąć? Proszę bardzo! Czknąłem. Nie ustępowałem. Jeszcze raz wyobraziłem sobie miejsce skurczów. Zachęciłem je do spazmu. O dziwo poczułem ulgę i jakby rozluźnienie.

– Dobrze! – krzyknął. Naprawdę podejrzewałem go o telepatię. – Teraz delikatny wdech! Nie za szybko!

Poruszyłem piersią. Czknąłem.

– Nie rozpraszaj się! – napomniał. – Oddychaj, ale cały czas przyzwalaj na czkawkę.

Skupiłem się. Jeszcze raz rozluźniłem przeponę. Poszło łatwiej. Nie odrywając uwagi od mięśnia wykonałem kontrolowany wdech. I wydech. Wyraźnie czułem, jak skurczowe pogotowie rozprasza się i ulatuje. Wdech i wydech. Czkawka? Zapraszam! No? Zapraszam! Wdech i wydech.

– Gratuluję! – twarz gnoma rozjaśnił szczery uśmiech. – Udało się za pierwszym razem! Będą z ciebie ludzie!

– W życiu nie przypuszczałem, że można to zrobić w ten sposób!

Odwiedzałem Pete’a rano, a wracałem późnymi wieczorami. Przerabiałem dziesiątki układów palców, gestów rąk i fraz odpowiedzialnych za rzucanie czarów ofensywnych, defensywnych i wspomagających; oglądałem transmisje z meczów, ucząc się rozpoznawania przed czasem, jakie zaklęcie rzuci przeciwnik, wkuwałem, która magia jest najskuteczniejsza w których sytuacjach, oswajałem się z czkawką, „zapraszałem” ból podczas ćwiczeń ze stymulatorem i… uczyłem się latać. Bezboleśni to skrzydlate demony Sprawiedliwi są aniołami. Mecz, w którym zgodziłem się wziąć udział, miał się rozgrywać w Siódmym Niebie, ostatnim bastionie Sprawiedliwych. Jeśli udałoby się przyłożyć pieczęć w ich twierdzy oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo diabłów – najwyżej cenione i najhojniej opłacane. Pete kazał mi ruszać ramionami w każdej sytuacji: gdy stałem, siedziałem, chodziłem czy spałem. Po dwóch dobach treningu miałem takie zakwasy, że nie było mowy o ruszaniu ramionami, a nawet szyją. Mimo protestów nie pozwolił mi brać leków przeciwzapalnych i przeciwbólowych. Zamiast tego miałem powtarzać: „Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją”, do obrzydzenia.

Po dziesięciu dniach zarządziliśmy pierwszy test offline. Weszliśmy w portal, który przywitał nas płonącym napisem: „No pain – no gain”. Pete nakazał mi włożyć specjalnie spreparowanego skina: moja twarz stawała się jego twarzą, a mój głos jego głosem. Pasował idealnie. Uzbroiłem się w trójząb ozdobiony motywami piekielnych scen. Oręż czempiona. Wszedłem w bramę i wyłoniłem się na sprężystej, białej chmurze. Naprzeciwko unosił się Pete. Chociaż zachowuję dystans w stosunku do wszelkich religii, widok skrzydlatego archanioła w lśniącej zbroi, dzierżącego wężowaty miecz, wywołał we mnie bogobojny lęk.

– To jest Siódme Niebo – wyjaśnił. – Włącz mapę. Wykonałem polecenie. Na obraz nałożyła się trójwymiarowa projekcja.

– Widzisz moją twierdzę?

– Tak.

– A swoją?

– Oczywiście.

– Zrobimy mecz jeden na jednego. Przyłożenie pieczęci oznacza wygraną.

– Zgoda.

Uruchomiłem procedurę autostartu.

– Sprawiedliwy Pete kontra Bezbolesny Torkil – odezwał się niebiański bas. – Odliczanie do meczu: trzy dwa, jeden, teraz!

Zmaterializowałem się przy swojej warowni. Włączyłem mapę. Przez chwilę był za daleko, by go dostrzec. Potem zobaczyłem, jak pędzi skośnie w dół, lekko trawersując w lewo, by uniknąć frontalnych strzałów. Odbiłem się od chmury i wzleciałem w powietrze. Niebo miało nierealny turkusowy odcień. Przypomniałem sobie podstawowe układy rąk i zaklęcia. Ulokowałem trójząb w pochwie. Poprawiłem kontrast celownika. Szybowanie szło mi zupełnie nieźle. Torkil, Torkil, ty zbóju, dobry jesteś. Zerknąłem na mapę. Pete wszedł w zasięg czarów.

– II-sai-siaa! – wykrzyknąłem, układając palce w znak ognia. Płonąca kula pomknęła w miejsce, w którym za moment miał się znaleźć. Wykonałem salto, tak jak mnie uczył. Obok przemknął deszcz lodowych iskier.

– Nieźle!

Drobna sylwetka Pete’a mknęła między chmurami. Przybliżyłem obraz. Ledwo mogłem go utrzymać w celowniku. Zapomniałem o skrzydłach. Zacząłem spadać. Wznowiłem falowanie ramionami. Rozejrzałem się. Musiał się ukryć za którymś z obłoków. Włączyłem mapę. Wtedy zaatakował. Wyprysnął zza puszystych kłębów i zbliżał się ciasnym łukiem. „Zamieć” – rozpoznałem początek sekwencji i pospiesznie wykonałem kontrę… ułamek sekundy za późno. Targnął mną mroźny huragan i porwał w powietrzny wir. Powstrzymałem się od krzyku. Przed oczami rozwinęła się czerwona taśma skali Hammerfielda i stanęła na trójce. Pete zataczał wiraż, szykując się do drugiego uderzenia. Wyjąłem trójząb. Oprócz zwykłego celownika rozjarzył się wskaźnik inercyjny podpowiadający, w którym kierunku mam rzucać. Cisnąłem z całą mocą. Kytes wykonał zgrabny unik i zaczął przebierać palcami. W prawym górnym rogu rozbłysnął licznik odmierzający czas, po którym broń ponownie zmaterializuje się w mojej pochwie. Nie zgadywałem, jaki czar szykuje oponent. Zanurkowałem.

– Dobrze! – krzyknął.

Za plecami usłyszałem skowyt śnieżnych psów. Przemknęły obok.

Odetchnąłem i zerknąłem na mapę. Zbyt blisko mojego bastionu. Zdaje się, że Pete też to zauważył, bo zaczął się ode mnie oddalać. Rzuciłem się w pogoń.

– II-ja-harm! – wykrzyknąłem i splotłem palce w symbol lawy.

Gorący strumień przeciął powietrze. Szkarłatna struga otarła się o jego ramię.